...(r)ewolucja wspinacza sportowego z ambicjami na duże ściany.
Wspinanie jest tak różnorodne, że pomiędzy jego skrajnymi dziedzinami nieraz trudno dostrzec bezpośrednie powiązanie – tak duży dzieli je dystans. We wspinaniu nie ma jednej jedynej słusznej i dominującej drogi rozwoju. Niektórym pełną satysfakcję da wspinanie sportowe, a dla innych będzie ono tylko krótkim etapem przejściowym. W tym artykule nakreślę, jak mogą wyglądać kolejne etapy rozwoju w kierunku dużych ścian i podzielę się własnymi doświadczeniami. Na czym się skupić? W jaki sposób się uczyć i od czego zacząć? Jakie czekają na nas niespodzianki i ile, tak naprawdę potrzeba czasu, by stać się w czymś dobrym?
Kiedy zaczynałam się wspinać, byłam święcie przekonana, że zaraz po kursie skałkowym pójdę na kurs taternicki. Do mojej wyobraźni przemawiały tatrzańskie ściany, granie niedostępne dla zwykłych śmiertelników (czytaj: turystów). Wspinanie sportowe miało być tylko wprowadzeniem do górskiej działalności. Wprowadzenie to trwało przez kolejne 5 lat. W tym momencie nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. Te 5 lat dało mi solidne podstawy. Pozwoliło nabrać fizycznego zapasu i pewności siebie, nauczyć się techniki i determinacji. Uświadomiły mi też, jak obsesyjnie można myśleć o kawałku skały i ciągu przechwytów.
Na początku wspinaczkowej kariery najczęściej trafiamy w skałki, gdzie na ubezpieczonych drogach, uczymy się podstaw. Element sprzętowy jest ograniczony do minimum. Nie musimy zaprzątać sobie zbytnio głowy bezpieczeństwem. W warunkach psychicznego komfortu możemy skupić się na czystym ruchu: doskonaleniu techniki i szlifowaniu fizycznej formy. Pokonując coraz trudniejsze drogi, zdobywamy pewność siebie.
Wspinanie w rozmaitych formacjach pozwala wykształcić bogatą bibliotekę ruchów i utrwalić dobre nawyki. Uczymy się jak radzić sobie z psychiczną presją, podczas pracy nad trudnymi projektami i jak dawać z siebie 110% walcząc na on-sightach. Nabieramy też zaufania do naszych partnerów wspinaczkowych, a co za tym idzie, perspektywa lotu staje się mniej straszna. To bardzo ważny etap. Wypracowanie solidnych podstaw zmniejsza szansę wystąpienia nieprzyjemnych i niebezpiecznych sytuacji na dalszych etapach rozwoju.
Ile on trwa? Całe życie! Nawet jeśli zaczniemy wspinać się na własnej i w górach, to przecież nie rzucimy całkiem wspinania sportowego, a to czy i kiedy będziemy gotowi na ten krok naprzód, to kwestia bardzo indywidualna.
Wszechstronność jest czymś, do czego należy dążyć, ale nie oznacza to, by zabierać się za wszystko naraz.
Gdy skupiamy się na wielu różnych dziedzinach jednocześnie, czas przypadający na każdą z nich, jest niewystarczający, by dobrze ją opanować, dlatego warto wybrać jedną główną. Kiedy poczujemy się w niej pewnie, zaczynamy ją stopniowo rozwijać w kierunku sąsiedniej, mającej wiele elementów wspólnych z tą wcześniejszą. Pierwszą drogą w Tatrach nie powinna być droga na Kazalnicy, jeśli wcześniej nie wspinaliśmy się w górach. Tak samo, gdy zaczynamy się wspinać na własnej, to nie zaczniemy od dróg o trudnościach odpowiadających tym, jakie pokonujemy sportowo. Dużo lepszym pomysłem będzie stopniowe rozwijanie już posiadanych umiejętności niż rzucanie się od razu na głęboką wodę.
Nim wbijemy się na długie górskie drogi, trzeba oswoić się ze wszystkimi sprzętowymi operacjami, ekspozycją i orientacją w ścianie. W Polsce idealnym miejscem do tego jest Mnich, na którym wycofy i zjazdy są łatwe, a obicie bywa gęstsze niż w skałkach. Nie bez powodu jest on nazywany ,,najbardziej wysuniętą na południe pod krakowską skałką”.
Na tym etapie idealne będą 3 – 5 wyciągowe drogi o trudnościach, które zwykle jesteś w stanie przejść OS. W górach śladów magnezji na skale jest znacznie mniej lub nie ma ich wcale. Może być zaskoczeniem, jak bardzo utrudnia to i wydłuża rozpracowanie sekwencji. Gdy wszystko jest dla nas całkiem nowe, a ekspozycja nieco onieśmiela, każda czynność zabiera dużo więcej czasu niż zakładamy. Operacje sprzętowe nagle okazują się skomplikowane, a każdy węzeł sprawdzamy trzykrotnie. Do tego nie potrafimy ogarnąć chaosu na stanowisku i wiecznie walczymy z beznadziejnie splątaną liną. Z tego powodu warto zaczekać z długimi drogami, póki nie nabierzemy nieco wprawy – także z tymi łatwymi.
Przy zjazdach zawsze pamiętajmy o węzłach na końcu liny i o tym, że większość wypadków ma miejsce właśnie wtedy. Znalezienie linii zjazdów też często nie jest oczywiste, podobnie jak startu drogi. Zakładana kilkugodzinna wycieczka może zająć cały dzień, więc koniecznie trzeba mieć ze sobą czołówkę, ciepłe ubrania i więcej jedzenia niż się wydaje.
Zdecydowanie odradzam uczenie się go na Jurze. Z Polskich rejonów znacznie lepsze będą Sokoliki i Rudawy. Wspinaczka tradycyjna jest dużo bardziej czasochłonna od sportowej. Na początku przejście w ciągu dnia 4 dróg (jednowyciągowych) będzie dobrym wynikiem. Wybór drogi, dobór szpeju i dojście do psychicznej gotowości zajmuje sporo czasu. Najlepiej zacząć od naprawdę łatwych dróg. Mówiąc łatwych, nie mam na myśli takich, jakie zwykle robi się OS na rozgrzewkę, tylko takich, po których w zasadzie dałoby się bez problemu wejść i zejść. Bardzo ważne jest to, by na początku skupić się na poprawnym osadzaniu przelotów, nie na trudnościach drogi. Ocena jakości założonych przelotów sprawia na początku dużo problemów.
Sposobem na nabranie zaufania do zakładanej asekuracji jest przehaczenie trudniejszej drogi, połączone z patentowaniem przechwytów i znajdowaniem najlepszych miejsc na założenie przelotów. Kiedy tylko zaczynam czuć się niepewnie, biorę blok i osadzam wyższy przelot. Teraz nic nie stoi na przeszkodzie, by taką drogę poprowadzić z właściwie dobranym i ułożonym zestawem szpeju przy uprzęży. W ten sposób nauczymy się szybko zakładać przeloty i oswoimy z możliwością odpadnięcia. Łatwiej przemóc się do robienia trudnych sekwencji, kiedy wiemy, że asekuracja jest przetestowana i wiemy że wytrzyma lot.
Kolejny krok to metry i jeszcze raz metry. Gdy opanujemy podstawy, warto wybrać się na nietrudną, kilkuwyciągową drogę. Przewagą wspinania na własnej w górach, jest znacznie większa odległość od ziemi i o ile nie ma pod nami jakiejś półki, to loty są bezpieczniejsze.
Wspinanie tradowe to bardzo często wspinanie w rysach.
Po kilku ubezpieczonych, krótkich drogach i opanowaniu podstaw wspinania tradowego nadchodzi czas na zwiększenie liczby wyciągów i ich trudności. Rozglądaj się za drogami z mieszaną asekuracją, coraz bardziej skomplikowaną logistyką, a przede wszystkim przygotuj się na wiele ciężkich lekcji. Jeśli solidnie przepracowałeś etap I, to prawdopodobnie trudności techniczne drogi nie będą dla ciebie największym problemem…
Najwięcej nauki niosą ze sobą nieprzewidziane i niekoniecznie przyjemne sytuacje. Głupotą byłoby jednak specjalnie je prowokować. Prawdziwą sztuką jest stawiać sobie ambitne cele, dobrze się do nich przygotowywać i radzić sobie z niespodziankami, które wcześniej czy później się pojawią. Wspinanie wielowyciągowe to nie skałki. Może być krucho, asekuracja może nie być całkiem bezpieczna. Możemy się zgubić, coś pójdzie nie tak, jak powinno i w ścianie zastanie nas noc. Lista potencjalnych komplikacji jest bardzo długa.
Częstym błędem jest niedocenianie wyciągów o niskich wycenach. Dotyczy to szczególnie grupy mocnych sportowo wspinaczy, którzy na VI-tce ostatnio wspinali się lata świetlne temu.
Tymczasem te ,,łatwe” odcinki okazują się często prawdziwym horrorem przez słabą asekurację i kruszyznę – zazwyczaj w komplecie. Wspinając się sportowo, zakładamy, że skała jest solidna, jednak w górach trzeba te stwierdzenie odwrócić o 180 stopni. Zawsze zakładaj, że chwyt, który trzymasz może się urwać. Nie obciążaj niepewnie wyglądających bloków skalnych, jeśli nie musisz i uważaj, by nie zrzucić nic na asekurującego partnera.
Umiejętność poruszania się w słabo asekurowalnym parchu to według mnie największa trudność górskich dróg. Co nam po tym, że mamy zapas, jeśli każdy chwyt się rusza, a odpadnięcie może skończyć się wyrwaniem kilku przelotów i walnięciem w półę? Oto ciemna strona alpinizmu. Parcha właściwie nie da się uniknąć. Wcześniej czy później każdemu trafi się jakiś wredny, kruchy wyciąg do poprowadzenia. Można jednak do tego w pewnym stopniu przywyknąć. Znam i takich, którzy wyspecjalizowali się w poruszaniu w takim terenie. Co więcej, wydaje się, że czerpią z tego jakąś przyjemność…
Kruszyzna i słaba asekuracja często dają o sobie znać jeszcze zanim znajdziemy się w ścianie – na podejściach. Przedarcie się przez strome piargi czy przez teoretycznie łatwy, lecz kruchy i eksponowany skalny teren, może na tyle wyprać psychę, że jeszcze zanim zaczniemy się wspinać, będziemy chcieli wracać.
Orientacja to także trudna rzecz. Nawet na drogach o pozornie ewidentnym przebiegu zdarzało mi się zgubić. Każda pomyłka czy zawahanie to cenny czas i w konsekwencji, kończenie drogi po ciemku lub nawet ,,kibel” w ścianie. Nieplanowane biwaki zdarzyły mi się trzykrotnie – 2 razy w ścianie i raz na szczycie, bo zejście było zbyt skomplikowane, by ryzykować je w ciemnościach.
Nie ma w tym ani odrobiny górskiego romantyzmu. Zamiast tego jest szukanie najlepszej z kilku równie niewygodnych pozycji na wąziutkiej półeczce, kulenie się z zimna i odliczanie bardzo wolno płynących minut dzielących od pierwszej łuny na wschodzie. Tyle na temat ciemnej strony wspinania w górach.
Dlaczego o tym piszę? Tylko po to, by ostrzec i wyczulić, nie zniechęcić. Na szczęście, o tym, co złe, bardzo szybko się zapomina. Nie pamięta się głodu, pragnienia, zmęczenia i bolących stóp. We wspomnieniach pozostaje za to wspaniałe uczucie po zrobieniu najtrudniejszego wyciągu. Pamięta się wyostrzone adrenaliną zmysły i krzyk każdej części zmęczonego ciała, połączony jednak z błogim: już nic nie muszę.
Wspinanie wielowyciągowe uczy niesamowitej koncentracji, konsekwencji i niedopuszczania myśli o porażce. Często to minimalne detale decydują o powodzeniu całego przejścia. Jedna próba więcej na danym wyciągu może spowodować, że na kolejnym siły zabraknie. Jednak często, mimo że wszystko wydaje się już stracone, jesteśmy w stanie wydobyć z siebie nagle niesamowite pokłady energii. W skałach nie działa się na takiej rezerwie. Przejść nie robi się siłą woli. Tu jest inaczej i właśnie to jest w tym wspaniałe.
Gdy już opanujemy to wszystko, weźmiemy kredyt na zakup potrójnego kompletu camów i reszty niezbędnego szpeju, możemy zacząć łączyć poszczególne elementy w całość i atakować coraz trudniejsze wielowyciągowe drogi na własnej.
Big wall, czyli droga, której przejście zajmuje więcej niż jeden dzień, to przede wszystkim wyzwanie logistyczne. Holowanie worów ze sprzętem biwakowym, wodą i jedzeniem to ciężka harówka. Jest to jednak również świetna przygoda, a spędzenie kilku dni w ścianie przeniesie nas do innego świata. Nie każdy pokocha bigwall. Zarzuca się mu, że stosunek ilości sprzętowych operacji do wspinania jest nieopłacalny. Trudno też do wszystkiego się właściwie przygotować. Holowanie, rozkładanie portaledga, podchodzenie na małpach to podstawy. Jednak wiem z doświadczenia, że nawet przećwiczone wcześniej, będą wymagały optymalizacji w ścianie.
Pierwszy big wall będzie ciągłą nauką. Ściany takie jak El Cap dają kompleksową i niełatwą lekcję, są jednak najlepsze ze względu na ich łatwą dostępność. W dolinie Yosemite na wielkie ściany startuje się, można by rzec, z przystanku autobusowego.
Przeszliśmy, jak najkrótszą tylko się dało drogą, od wspinacza stricte sportowego do takiego, który jest gotowy na swój pierwszy bigwall. Jak długo trwa taka ewolucja?
W moim przypadku zajęła nieco ponad 2 lata. Od przejścia pierwszych dróg na Mnichu – Sadusia i Metalliki do Freeridera minęły 2 lata i 3 miesiące. Od początków zdobywania szlifów w tradzie – 1,5 roku. W rysach zaczęłam się wspinać na 5 miesięcy przed El Capem. Równolegle oczywiście cały czas wspinałam się sportowo, bo zależało mi na tym, by być w stanie pokonywać trudne wyciągi także na dużych ścianach. Rozwijając się w tym tempie, mogłam stopniowo uzupełniać swoje umiejętności o nowe elementy bez uczucia przytłoczenia przez nie i zaniedbania tych, które już opanowałam.
Na każdym etapie bardzo pomocny jest odpowiedni partner. Pamiętajmy, że możemy bardzo dużo nauczyć się także od osób wspinających się w skałach na niższym niż my poziomie, a mających już pewne górskie doświadczenie. Druga sprawa to sprzęt. Z każdym kolejnym etapem potrzeba go więcej i generuje to pewne koszty. Tu znów ważna rola partnera, który wraz ze swoim doświadczeniem, może wnieść do zespołu brakujący szpej. Aspekt skompletowania całego zestawu sprzętu raczej nie powinien być czymś ograniczającym. Można go nawet traktować jako zabezpieczenie przed zbyt szybkim rzucaniem się na drogi, na które nie jesteśmy jeszcze gotowi.
A więc na koniec: wysokości!
[Zapraszamy również do naszego podcastu, w którym Łukasz Dudek opowiada o przejściu solo drogi Pan Aroma]
Strona wykorzystuje pliki cookies w celach wyłącznie statystycznych. Jeśli nie chcesz, by pliki cookies były instalowane na Twoim dysku zmień ustawienia swojej przeglądarki. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na wykorzystanie plików cookies. Dowiedz się więcej.