16.07.2021

Eksploracja wspinaczkowa Jury – podcast z Waldemarem Podhajnym

O robieniu nowych dróg, smaczkach polskiego wspinania, anegdotach z przeszłości polskiego podwórka wspinaczkowego Piotr Czmoch rozmawia z legendą polskiej wspinaczki, Waldemarem Podhajnym.

                       

Co sprawiło, że zacząłeś obijać nowe drogi?

Trudno powiedzieć, to był proces długotrwały. 2 maja minęło równo 40 lat od momentu, gdy pierwszy raz byłem w skałach. Wtedy dróg na Jurze było naprawdę niewiele. Żeby zobrazować Wam jak pusto było wtedy na Jurze: na ścianie Wielkiego Okiennika nie było żadnej drogi poza Drogą Jungera VI+. Na murze Biblioteki były dwie drogi: Żółta ścianka i Figo Fago. Nawet rysy były nie porobione. Cimy w Podzamczu były puste. Wspinało się głównie na wędkę, prowadzenia były rzadkie. Tak wspinając się któryś rok z rzędu trafiłem wraz z ekipą Łódzkiego Klubu Wysokogórskiego do Hejszowiny. To była terra incognita, prawie żadnych dróg, puste ściany. Stwierdziliśmy, że trzeba zrobić jakieś drogi. Szło to całkiem sprawnie. Po dwóch latach „terminowania” w piaskowcach stwierdziłem, że można to przenieść w skałki jurajskie. Wcześniej uważano, że wiercenie otworów pod ringi (wtedy były jeszcze ringi z prętów zbrojeniowych) ręcznym wiertłem i młotkiem to jak praca w kamieniołomach.

W Hejszowinie wierciliśmy zwykłym, ręcznym wiertłem koronkowym. Piaskowiec jest przecież miękki. W 1985 roku pojechaliśmy do Podlesic i spróbowaliśmy jak pójdzie w wapieniu. Powiesiłem wędkę na Zacięciu Jarzębinki i Płycie Szymandery. Stwierdziliśmy, że jeden ring w zupełności wystarczy na obie drogi. Jacek Zaczkowski drugiego ringa miał zainstalować na Pajączkach. Myśleliśmy, że jeśli uda nam się to zrobić jednego dnia to będzie dobrze, to otworzy jakieś perspektywy. Okazało się, że wcale nie jest tak źle. Po dwóch godzinach wszystko było gotowe. Wracając stwierdziliśmy, że to jest przełom. Mając zwykły młotek i wiertła koronkowe z GS’u można było obić dowolną drogę. Jurajskie ściany stanęły przed nami otworem. W ciągu dnia można było wywiercić 4-5 ringów. Trzeba pamiętać, że nikt wtedy nie obijał dróg tak gęsto jak dziś. Na słynnej “Lekcji Tańca” były dwa ringi! A przecież nikt wtedy nie jeździł zagranicę. Pole do popisu było duże. Wciągnęło mnie.

W 1987 roku przyjechała ekipa wspinaczy z Hiszpanii i przywiozła zwykłe spity speleologiczne. Instalacja jednego spita trwała 15 minut. Nie tylko przyspieszyło to obijanie dróg ale sprawiło, że rozwój trudności dosłownie wystrzelił w kosmos. Po dwóch latach drogi w stopniu VI.5 pojawiały się już bardzo często.

Do tego doszła rewolucja w obuwiu wspinaczkowym. Poczciwe korkotrampki zostały zastąpione przez pierwsze Boreale. Kosztowały majątek ale to był ogromny przeskok.

Jak znajdywałeś skały mniej znane?

Z początku wspinaliśmy się w najbardziej popularnych rejonach, które miały dobry dojazd. Nie wszyscy mieli wtedy auta. Do Rzędkowic, Podlesic, Podzamcza był dobry dojazd. Skały bardziej oddalone były w zasadzie niedostępne. Ale jak wzbogaciliśmy się o Malucha, który był zadziwiająco dzielny w terenie, nowe skały stały się dostępne. Zwłaszcza, że te najbardziej narzucające się problemy w głównych rejonach się już wyczerpały.

Często ktoś mi coś podpowiedział. Na przykład, ostatnio, skała Wampirek. Powiedział mi o nim Kuchar. Okazało się, że skała wyjęta z Frankenjury, przewieszenie 30 stopni, zakończona okapem, super! Informacje znajdywałem też w przewodnikach. Na przykład przewodnik Haciskiego opisywał dokładnie różne skały. Były tam uwagi, z których można było sporo wyczytać. Na przykład: duże przewieszeni, trochę krucho. To już cenna informacja! Tadek Pielarz powiedział mi kiedyś o okapie w Suliszowicach. Pojechałem. Jest dziesięciometrowy okap, lity, uklamiony! Ale najlepsze odkrycie to Wróblowa na Smoleniu. Kolega mi o niej powiedział. Poszedłem, nie potrafiłem uwierzyć. Potężna skała, żadnej drogi.

Tak to się odbywało – pocztą pantoflową. Po tylu latach jeżdżenia na Jurze nadal można było znaleźć takie skały. Oczywiście teraz coraz trudniej o takie odkrycia. Są jeszcze skały ale albo na terenach prywatnych, ścisłych rezerwatach lub w obrębie Parku Narodowego.

A Malucha z czasem zastąpił Polonez. To była przepaść! Zresztą ukradli mi go pod Ostańcem.

Waldemar Podhajny
Waldemar Podhajny (fot. 8a)

Jak wygląda proces robienia nowej drogi?

To zależy z jaką skałą mamy do czynienia. Jeśli pionowa, lita, to najpierw można spróbować wszystkie ruchy na wędkę i potem poznaczyć punkty. Inaczej jeśli skała jest przewieszona lub ma okapy. Wtedy najpierw trzeba wbić punkty techniczne z kotew rozporowych, które później można zlikwidować. Od tego trzeba zacząć żeby w ogóle móc dotknąć skały. Na Jurze skały przewieszone są często kruche. Bywa, że wystarczy tylko zrzucić parę rzeczy, czasami jednak droga wymaga intensywnych prac ‘murarskich’. Widać to potem w nazwach dróg. Na przykład na Krzewinach, gdzie mamy drogi “Bob Budowniczy”, “Murator” , “Ruta Birkuta”.

Ale wracając do tworzenia dróg. Najbardziej podziwiam osoby, które obijają drogi piątkowe i szóstkowe. One są najczęściej na skałach mocno zarośniętych, więc trzeba się dobrze namęczyć by je wyczyścić. Chwała żadna, nikt o tym nie napisze, że ktoś poprowadził piękną drogę szóstkową. A roboty mnóstwo. Najłatwiej zrobić drogę w litej skale, niezarośniętej, dwa stopnie niżej niż swój max.

Część dróg powstawała również pod zawody. Mieliśmy pięć edycji zawodów gliwickich w skałach. Dwie w Mirowie, w ’87 i ’89. Tam drogi tworzyli głównie Jacek Zaczkowski i Piotr Korczak. Ja przygotowywałem zawody na Okiennikku w ’88 i ’90. Powstało parę mega klasyków. W Mirowie “Landrynkowa miłość”, “Chiński kochanek”, “Kuchar z La Manchy”. Na Okienniku “Władca pierścieni”. Nie było wtedy sztucznych ścian, więc nie było innego wyjścia. A zawody były popularne, przyjeżdżali nawet zawodnicy z Czech.

Droga pod zawody musi być czytelna, dobrze przygotowana, nie może się kruszyć. Podczas drugich zawodów na Okienniku, ponieważ zainteresowanie było bardzo duże, eliminacje zrobiliśmy dzień wcześniej na Bibliotece na drodze “Bambo 2”. W dwóch trzecich ściany był charakterystyczny chwyt w kształcie banana, lity. Ostatnie punkty instalowaliśmy w nocy. Przyjeżdżam rano wieszać ekspresy, godzinę przed startem zawodników. Idę od dołu, sięgam do banana i… nie ma go! Co teraz? Przecież skończyliśmy późno w nocy? Ktoś patentował drogę skoro świt? Nikt się do tej pory nie przyznał. Szybko musieliśmy wywiercić nowy chwyt.

Wspominałeś o drodze “Kuchar z La Manchy”. Jaka jest historia tej nazwy?

Za przygotowanie byli odpowiedzialni Jaca i Szalony. Była miedzy nimi rywalizacja, która często objawiała się w nazwach. Na Cimie mamy “Kochanka z Czeremchowej”. Każdy wiedział, gdzie mieszka Jaca. Kuchar, czyli Krzysztof Kucharczyk był zawsze znaną postacią. Miał wizjonerskie pomysły. Poprowadził wtedy na żywca drogę w Dolomitach “Don Kichote”. Niedoceniane przejście. Droga, która powstała w Mirowie, super ciągowa, została nazwana “Kuchar z La Manchy”. Przed startem Szalony powiedział: “Niech nie zwycięży najlepszy. Niech zwycięży najsilniejszy!” Było wiadomo, że chwyty będą dziarskie.

Skąd bierzesz nazwy dróg?

Czasami nazwy się narzucają. Jeśli to projekt, który mnie mocno wciąga to od dawna mam na niego nazwę. Czasami brałem nazwy z gazet, jak “Grek Korba”. To był artykuł o kierowcy z Grecji, który zrobił jakąś awanturę na przejściu granicznym. Czy może być lepsza nazwa? Trzeba było tylko znaleźć odpowiednio trudną drogę z odpowiednim dogięciem!

Czasami nazwy nawiązywały do dróg, które były obok, nawiązywały też do utworów muzycznych lub filmów. Bywały gry słówek. Powstawały też całe trylogie nazw. Czasami importowałem nazwy z innych ogródków skalnych. Takim przykładem jest “Lukrecja Bogria”. Nazwę “Krytyka Czystego Rozumu” podpowiedział mi Jaś Fijałkowski, bo droga szła kantem, wiesz Immanuel Kant. Kłopot z nazwą był, gdy droga niczym się nie wyróżniała, żadną formacja czy przechwytami.

Ile trwała rezerwacja drogi?

Teoretycznie rok. W tym czasie nikt nie powinien jej robić. Ale czasami rezerwacje trwały wiele lat. Bywało też, że odstępowałem projekty innym, gdy były zbyt trudne. Tak było z “Soczystym sprintem” na Suchym Połciu lub “Skazanymi na szaszłyk”. Raczej nikt nikomu nie podbierał projektów. Zwłaszcza, że nie było zbyt dużo osób, które obijały nowe drogi. To jednak ciężka robota. Owszem, zdarzyło mi się, że ktoś zabrał mi projekt. Na Górze Birów, Fizol zrobił “Cmentarną Aleję”. Ale nie wiedział po prostu, że to mój projekt.

Jest rywalizacja między ekiperami?

Niewiele osób obija drogi. Zwłaszcza teraz, gdy zostały skały gorszej jakości. Rywalizacja zdarzała się bardzo rzadko. Tu anegdota. Przez wiele lat przechodziłem obok Studniska w Rzędkowicach i patrzyłem na tą piękną, przewieszoną płytę. Którejś wiosny wziąłem w końcu wiertarkę i sprzęt. Podchodzę pod Studnisko a tam Przemek Mizera, też z wiertarką i patrzy na tą samą płytę. Oboje myśleliśmy o tym projekcie i w tym samym dniu spotkaliśmy się pod ścianą. Zrobiliśmy razem kilka dróg: “Do przerwy 0:1”, “Stawiam na Tolka Banana”. Ale tak żeby ktoś komuś zabrał projekt to raczej się nie zdarzało.

Ile czasu zajął ci najdłuższy projekt?

Trudne pytanie. Bo jak liczyć? Od wklejenia pierwszego ringa? Czasami to lata. Czasami za trudno, czasami nie ma z kim jeździć. Ale licząc tak od momentu, że jeżdżę systematycznie na daną drogę to miesiąc, półtora miesiąca. Jak w przypadku dróg na Jastrzębniku. Czasami to były heroiczne boje. Na Jastrzębnik jeździłem o 7:00 rano by łapać warun. Czyli wstawałem o 5:00. Ale zostają piękne wspomnienia i dużo satysfakcji. “Aleję Zasłużonych” próbowałem prowadzić podczas zaćmienia słońca. Przyroda zupełnie ucichła. Nie zrobiłem wtedy. To zresztą jedna z nazw, którą importowałem z Hejszowiny. To była wtedy solidna droga, VI.5+/6. Tych, którzy ja powtarzali było niewielu i można ich było ustawić właśnie w alei zasłużonych.

Jaka skała sprawiła ci największą satysfakcję?

Jastrzębnik i jego sciana czołowa. Te drogi są naprawdę rzetelne i kosztowały mnie mnóstwo wyjazdów. Zwłaszcza “Mroczne widmo”, “Mata Hari” , “Lukrecja Borgia”. Każda po 12 wpinek, trzyma od początku do końca, wspinanie typowo jurajskie. Bardzo wymagające drogi.

A drogi? Nie da się wybrać. Zawsze te najmłodsze zapadają w pamięć, bo człowiek nie pamięta tych sprzed 20 czy 30 lat. Zdumiony byłem, że w rzędkowickim Garażu i na Studnisku ostały się takie formacje. Nie mam jednej jedynej drogi. Są też linie, o których w ogóle nie pamiętam. Mam taki zeszycik jeszcze z lat osiemdziesiątych. Otworzyłem go ostatnio przygotowując się do naszej rozmowy. O kurczę, ponad 250 dróg zrobiłem, w tym prawie 100 powyżej VI.5.

Sam finansowałeś prace ekiperskie?

Raczej tak. Spity nie były wyjątkowo drogie, gdy już pojawiły się w sklepach. Bywało też, że ktoś mi dał worek spitów. Robiłem też plakietki samemu. Teraz dostęp do sprzętu zapewniają mi Nasze Skały, ale czasami też kupuję sam.

Poprawiałeś chwyty na drogach?

Na naszej Jurze w zasadzie nie występują drogi naturalne. Już czyszcząc drogę z mchu i piachu uszkadzasz chwyty. Są też drogi, np. “Koniec Wyścigu”, gdzie nie było chwytu. Pojawił się. Każdy, kto robił wie: dwójka, trzeba do pasa dociągnąć. Drogi z zawodów, ponieważ musiały być czytelne, chwyty miały kute lub poprawiane. “Kuchar z La Manchy” ma dużo sztucznych chwytów. Mam wyrzut sumienia związany z “Władcą pierścieni”. To był projekt Mirka Wódki i na poczet zawodów został przygotowany na 7c+. A mógł być znacznie trudniejszy. Czy byłby w pełni naturalny – trudno powiedzieć.

Teraz, gdy mamy do dyspozycji te bardziej kruche ściany problem jest inny. Częściej trzeba coś podbetonować niż wykuć. Chwyty raczej się zmniejszają niż powiększają, gdy zabetonujemy, by nie odpadły. To widać dobrze na Suchym Połciu. Takie mamy skały po prostu. Poza tym, przecież jeśli mamy jakiś bardzo ostry chwyt i mamy za każdym razem ranić palce to trochę się to mija z celem. Niektórzy zarzucali mi że preparowałem chwyty. Ale przecież chwyty kuje się także w innych rejonach, również poza Polską. Problem jest, gdy, jak na przykład na “Chomeinim”, dziurki wykuwane były pod konkretne palce.

Śmieję się, że po iluś latach te wykute chwyty przeszły „naturalizację” a te spreparowane drogi cieszą się wyjątkową popularnością.

Jest jeszcze miejsce na Jurze na nowe drogi?

Mało. Są skały, które może kiedyś zostaną udostępnione do wspinania. Tak było z Dużym Pochylcem, gdzie powstały super drogi. Ale takich skał sensownych jest już niewiele a wielkich ścian już nie ma.

Myślałem jednak o eksploracji poza Polską. Z Marcinem Michałkiem chcieliśmy jechać na Karpathos. Był ambitny plan, nawet nową wiertarkę kupiłem, ale przyszła pandemia. Nadal czekamy, by tam pojechać, może jesienią się uda.

                 

Udostępnij

Zobacz również

Strona wykorzystuje pliki cookies w celach wyłącznie statystycznych. Jeśli nie chcesz, by pliki cookies były instalowane na Twoim dysku zmień ustawienia swojej przeglądarki. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na wykorzystanie plików cookies. Dowiedz się więcej.