Gościem podcastu jest Piotr Korczak - czołowa postać polskiego wspinania skalnego w latach 80. i 90., demiurg wspinania sportowego, autor wielu dróg wspinaczkowych, który dał początek „Nowej Fali” w polskim wspinaniu,
Zacząłem się wspinać 20 kwietnia 1979 roku. W tym dniu świadomie wybrałem się na Skałki Twardowskiego zwane Zakrzówkiem. Nie w celu spacerowym, choć chodziłem tam od wczesnego dzieciństwa z tatą w wózeczku. Widziałem, że tam są tacy ludzie, którzy się wspinają. Tego 20 kwietnia, na progu pełnoletności, jako człowiek dorosły, mogący decydować o sobie, podjąłem świadomą decyzję o rozpoczęciu przygody wspinaczkowej.
Że wspinanie jest dla mnie ważne to mało powiedziane. Cóż ja robiłem innego w życiu? Wspinałem się. Wprawdzie ten mój debiut od razu bardzo zrewidował moje wyobrażenie na temat wspinania. To była decyzja bardzo świadoma podjęta na podstawie lektur i filmów. Przeczytałem od deski do deski “W skałach i lodach świata”. Rok wcześnie w telewizji szedł program, dzięki któremu zapoznałem się z historią George’a Mallory’ego. To wywarło na mnie ogromne wrażenie. Do tego film “Śmierć przewodnika” a także twórczość Jagiełły. To wszystko wytworzyło bardzo mocne postanowienie wejścia w ten świat i w dalszej perspektywie stanięcia na najwyższych szczytach tej ziemi. Tak to sobie wyobrażałem. Przyjście na Zakrzówek bardzo szybko zrewidowało te poglądy.
To trzeba było dopiero wymyśleć! Pokolenie “Kaskaderów”, które jest poprzednikiem mojego pokolenia, czyli tzw “Nowej Fali” było skoncentrowane wokół pewnej niesamowitej postaci czyli Ryśka Malczyka. On stworzył wokół siebie grupę ludzi, kompletnych outsiderów życiowych, trochę z ruchu hipisowskiego. Oni stworzyli tak zwaną “garownię” na Zakrzówku. To było towarzystwo ludzi, którzy żyli tylko wspinaniem, ale takim, które nie było “bitwą pod Grunwaldem” jak to mawiał Rico. To była wspinaczka klasyczna ale wspinano jak najlżej, w jak najlepszych warunkach, w skałkach, bo były najbliżej. Oczywiście oni nie unikali gór, ale Rysiek wyznaczył pewien paradygmat, który od razu stał mi się bliski. On mówił, że wspinanie zimowe wymyślili ci co nie umieli się wspinać w lecie. Rysiek wspinał się tylko tam gdzie mógł czuć kontakt tego zwierzęcia ludzkiego ze skałą. Nie używał żadnych raków, czekanów, grubych ubrań. To było kompletnie sprzeczne z moim wyobrażeniem.
Pierwsze doświadczenie było dość ciekawe. Miałem taki zmitologizowany obraz wspinania, heroizm wynikający z tych wszystkich książek i opowieści. Przychodzę na ten Zakrzówek i co widzę. Człowieka który trawersuje w lewo i w prawo po czym schodzi mocno utykając jak kaleka. Pytam co się stało. Miał wypadek podczas imprezy wyszedł na dach załatwić potrzebę mniejszą, spadł i się połamał. To był pierwsze zachwianie tego mitu. Ale ja widziałem jak on się porusza na skale to stwierdziłem, że ja chcę być taki jak on. Nie! Lepszy niż on. Tu narodziła się moja pasja. Jeżeli się wspinać to być lepszym od wszystkich. A najlepiej być najlepszym na świecie. Zima i Himalaje od razu odeszły. Poza tym ja zimy po prostu nie lubiłem. Miałem dziewczynę w Nowej Hucie, jeździłem d niej tramwajem i straszeni marzłem na przystankach. Ja pomyślałem, że mam marznąć na stanowisku to ja mam gdzieś takie wspinanie.
“Kaskaderzy” wyróżniali się nawet ubiorem. Luźne spodnie w paski, dzwony, apaszka, adidaski i, jak to się mówi, “popylanie na lekko” po skale. W tym ruchu była jakaś niesamowita elegancja zupełnie inna od tego rąbania stopni w lodzie, szczękania zębami i przesuwania małpy. Po dwóch tygodniach wiedziałem co chcę robić wspinaczkowo.
Rico był nie tylko wybitnym wspinaczem ale także imprezowiczem. Pierwszy sprzęt pozyskałem od niego wymieniając kartki na alkohol. Kaskaderzy to była grupa wyklęta przez ówczesny “mainstream” wspinaczkowy, dlatego że koncentrowali się właśnie na tym lekkim wspinaniu. Wtedy uważano, że przygodę ze wspinaniem owszem można zacząć w skałkach ale następnie idzie się na kurs taternicki, potem kurs zimowy. Potem wspina się w Tatrach, potem w Alpach, na Kaukazie, w Pamirze i wreszcie w Himalajach. Uważano, że człowiek powinien się po tych szczeblach drabiny wspinać.
Ja nie unikałem wspinania w górach ale zawsze byłem wierny paradygmatowi Ryśka. To wyznaczało granice mojego wspinania. Największa ściana na jakiej byłem to Marmolada. Nigdy nie miałem ochoty na wspinanie, które Rysiek definiował jako “bitwę pod Grunwaldem”.
Ale ich wspinanie było oczywiście inne niż mojego pokolenia. “Kaskaderzy” wspinali się głównie na wędkę. Moje pokolenie przejęło wzorce, które rodziły się we free climbingu. Zaczęliśmy to promować jako sport a nie jako formę eskapizmu jak w przypadku “Kaskaderów”. Chcieliśmy być co raz lepsi, robić co raz trudniejsze drogi a nie tylko spędzać miło czas. W końcu doszliśmy do tego, że wspinanie stało się przymusem i torturą treningu.
Gdy zaczynałem się wspinać, była taka mityczna droga “Święta Inkwizycja” w Tyńcu o trudności VI.5, której nikt oprócz Ryśka nie zrobił. Top w skałkach podkrakowskich to były takie drogi jak “Sinusoida”, “Abazy”, “Szara Płyta”. Sięgały stopnia VI.4. Pamiętam jak w 1980 roku pojechałem wraz z Tomkiem Opozdą i Ryśkiem Malczykiem do Bolechowic. Rzucili mi wędkę na “Babińskiego” i zrobiłem go od strzału. Powiedzieli bym spróbował “Sinusoidę”. Też zrobiłem ją od strzału. To był pogrom. To była jedna z najtrudniejszych dróg pod Krakowem. Rok później poprowadziłem “Sinusoidę” z biciem haków – wtedy korzystaliśmy jeszcze z technik taternickich. Wtedy wspinanie w skałkach przypominało takie małe taternictwo, tylko bez kasku i na lekko. Ale haki i młotek trzeba było mieć. Stałe przeloty dopiero zaczynały się pojawiać. Masyw Baby Jagi na Zakrzówku został obity w 1980 roku.
Moje pierwsze buty to były wietnamskie trampki. Słabo stały, robiło się na rękach, nogami rowerek na tarcie. Dużo bardziej wyrafinowane były buty typu adidas. Miały dobre tarcie. Sinusoidę robiłem właśnie w adidasach. Potem pojawiły się trampkokorki, dzielące się na karbowane i niekarbowane, podklejane mikrogumą w wybranych zakładach szewskich. Były świetne, dobrze pracowały w dziurkach, zwłaszcza lekko wyrobione. Może się to wydawać rzeczą niesłychaną ale myśmy się wspinali w grubych skarpetach, owczych, góralskich. To dlatego, że trudno było kupić właściwy rozmiar tych butów. Rysiek preferował adidasy. Miały ta zaletę że nie trzeba ich było zmieniać. Podchodził do skały, wiązał się w pasie (uprzęży nie było) i popylał.
Istniały dwa rodzaje lin. Asekuracyjna Bezalinu, której używaliśmy tylko na wędkę bo miała ponurą sławę, że kilka egzemplarzy się urwało. Ale tak zwany “podwójny podciąg” Bezalinu miał tą renomę, że nigdy się nie urywał. Miała tą zaletę, że naprawdę dawała asekurację dynamiczną. Asekurowało się z karabinka, z połwyblinki. Loty w tamtych czasach to była ogromna przygoda. Z braku dobrego obicia i doświadczenia. Na wędkę robiliśmy już bardzo trudne drogi ale często padało pytanie: czy to w ogóle da się poprowadzić? Przecież nie wszędzie da się wbić haka czy założyć kość. Często bywały duże runouty. Więc drogę się patentowało na śmierć a dopiero potem prowadziło.
Oczywiście. Do połowy lat osiemdziesiątych uważaliśmy, że istnieją trzy etapy pokonywania drogi. Najpierw na wędkę (to już przejście klasyczne), potem prowadzenie a na końcu przejście solowe, na żywca. Drugie pytanie było kiedy droga stawała się standardem. Gdy ktoś ją przeżywcował lub gdy przeszła ją kobieta. Był też styl RK, czyli jojo. Szło się na wędkę a po odpadnięciu zjeżdżało się do podstawy ściany ale nie wyciągało się liny. Ten styl praktykowano głównie na droga gdzie zakładano kości. Dopiero obijanie dróg w połowie lat osiemdziesiątych i cała rewolucja, która odbyła się we Francji, sprawiło, że za za zrobienie drogi uważaliśmy przejście od dołu do samej góry z dolną asekuracją.
Ale drażni mnie dziś fakt, że przejścia na wędkę są dziś negowane. W 1980 roku Wojtek Kurtyka zrobił “Obadi Obada”. To miała być bardzo trudna droga. W 1982 roku zrobiłem ją na wędkę w drugiej próbie a w 1984 poprowadziłem wbijając jednego starego haka. Teraz w przewodnikach piszą, że to moja droga. Nieprawda! To droga Kurtyki, przecież to on ją odnalazł i zrobił na wędkę. Przecież w stosunku do wiszenia w ławach, wędka to był ogromny postęp. Może nie do końca klasyczny ale jednak zmierzający w tym kierunku. Poza tym wędka wtedy miała swój styl. Nie asekurowano na sztywno tylko ze sporym sportowym luzem. Po odpadnięciu natychmiast zjeżdżało się na dół, nie można było wisieć i patentować. Miało to swoje wymogi sportowe, które nam otworzyły nowe możliwości z dolną asekuracją. Z drugiej strony to stało się jakimś balastem bo w Polsce nigdy od wędki się do końca nie oderwaliśmy.
Spity pojawiły się dzięki Andrzejowi Ciesielskiemu z KTJ. Oni zawsze mieli dobrze wyposażony magazyn. Andrzej był też jednym z naczelnych garowników na Zakrzówku, więc mieliśmy dobry kontakt. Zorientowaliśmy, że spity idealnie nadają się do asekurowania tego co “nieasekurowalne”. Dostawałem je z KTJ. A wtedy spit kosztował około 1 dolara. A to były czasy, że ze 10 dolarów można było przeżyć miesiąc. Biliśmy ręczną spitownicą.
Alternatywą były ringi, preferowane, jako “zło konieczne” przez szkołę śląsko-łódzką. Do Krakowa dwa pierwsze ringi przywiózł Marek Płonka w 1984 roku. Jeden trafił na drogę “Inseminator” na Turni Kaskadowej a drugi na “Easy Rider’a”. Instalacja ringów była męcząca. Robiliśmy to wybijakiem ręcznym. Dziurę się tłukło około godziny, potem ringa osadzało się na ołowiu lub na urwanej łyżeczce, które kradliśmy z Warsa.
Uprzęże robiliśmy z koszulek węży strażackich. Szyliśmy je sami. Ewolucja stylu była związana też z tym, że przestaliśmy używać uprzęży piersiowych. Wyśmiewano nas, mówili, że się pozabijamy. Ale to dawało swobodę ruchu. Wkrótce Andrzej Ciesielski zaczął szyć uprzęże, można je było zamówić pod siebie. One nie było oczywiście tak ergonomiczne jak teraz.
Na “Lekcji Tańca” były kiedyś dwa ringi. To droga Jaśka Fijałkowskiego. On ją wymyślił i przeszedł na wędkę. Pojechaliśmy tam z Tomkiem Opozdą w 1983. Byli jacyś ludzie, wisiała wędka, zrobiłem drogę od strzału. Pytali ile to ma. Mówię VI.3, nie więcej, bo wydawało mi się, że więcej nie mogę zrobić od strzału. Ci co pytali to był Leszek Milczarek i Marek Fabianowski. To było pierwsze spotkanie z kolegami, rywalami z tej “szkoły sportowej”. Chciałem ją poprowadzić. Wbiłem dwa ringi, wydawało mi się, że to świetna asekuracja. To droga wyjątkowa bo ciągowa i dość trudna w swoim stopniu. Szkoda, że takich dróg jest niewiele na Jurze.
Była taka niepisana zasada, że spity wpijamy pod Krakowem i na Podzamczu. Ale w 1986 roku przyjechali Hiszpanie i zaczęli obijać drogi również na północy. Od tego roku wspinanie sportowe zagościło na dobre w Polsce.
Inspiracjami. Dla nas to była Francja. Drogi się obija, śrubuje trudności, w razie czego można coś “podrasować”. Oni wywodzili się z tradycji saksońskiej i brytyjskiej. Przy czym uważam, że ta szkoła, reprezentowana przez Marka Płonkę i Jaśka Fijałkowskiego to nie była szkoła tradowa tylko tradycjonalistyczna. Czyli atak wyłącznie od dołu i odrzucenie jakiegokolwiek patentowania na wędkę. W takim stylu Marek zrobił “Czerwone Bździągwy” na Gołębniku, wtedy to był wielki wyczyn.
W jakiś sposób mogę się uważać za prekursora regularnego treningu w Polsce. Mieszkałem 10 minut na piechotę od Zakrzówka, mogłem się wspinać codziennie. Podstawą treningu była zatem regularność nieosiągalna dla ludzi z innych miast. A drugą rzeczą były te wietnamskie trampki. Trzeba było się wspinać na rękach. Podciągałem się zatem na drążku. 20, 30, 50, potem 80 razy a nawet 120 razy. Zwłaszcza w stanie wojennym bo i tak nie można było nic robić. Czułem potem, że nad każdą drogą mam fizyczną przewagę. Do czego się nie przystawiłem to puszczało. Dopiero do “Science Fiction” potrzebowałem dwóch czy trzech prób. Trening nie był wyrafinowany. Wystarczyło wspinać się codziennie i ładować na drągu z obciążeniem. Ćwiczenie czyni mistrza. Talentu do wspinania nie miałem, przynajmniej na tle takich osób jak Andrzej Marcisz czy Jaca Zaczkowski. Jedyne co miałem to żelazny, niektórzy wręcz mówią, że patologiczny, upór i wytrwałość. to wystarczało. Przepis na przejście każdej drogi to było doładować tak, żeby mieć nad nią przewagę. Tu wspólnotę myśli znalazłem ze szkołą warszawską.
Korona! 1990 rok. To był przełom. Wspinanie trafiło pod dach, było niezależne od pogody. Można było ładować kiedy się chce. Tam powstała pierwsza bulderownia. Były nawet dziurki wycięte szlifierką w kafelkach. W tymże roku zająłem też czwarte miejsce na zawodach a Madonna di Campiglio. Byłem wtedy bardzo dobrze rozwspinany bo z Jackiem Zaczkowskiem zrobiliśmy “Rybę” ale brakowało mi siły. Gdybym miał troszkę więcej to bym utrzymał ten chwyt.
Całkiem przyzwoicie. Wtedy wspinanie światowe, z wyjątkiem kilku osób jak Glowacz czy Edlinger, to też byli amatorzy. Oczywiście nieco inaczej wyglądało amatorstwo we Francji a w Polsce. Ale to było piękne, że na zawodach nie spotykali się tylko sportowcy. W dużej mierze to były spotkania towarzyskie, okazja by się spotkać, pogadać.
Oczywiście, tylko wtedy jak ktoś miał “nieuregulowanych stosunek do służby wojskowej” to nie było to takie proste. Każdy szanujący się łojant nie chciał odbywać służby. To wymagało rozmaitego migania się, ukrywania, kombinowania. Nie każdy mógł otrzymać paszport.
Miałem tam całkiem niezłe przejścia. Zaczęło się od tego że Czesi przyjechali do nas na wiosnę 1986 roku. Spodobało im się. Wybrałem się z rewizytą najpierw do Czech potem też do NRD. Szkoła śląsko-łódzka dostała mocno w kość. Oni się rozgrzewali na VIIc żeby zrobić VIIIb a ja się rozgrzewałem na IXc żeby zrobić Xa potem Xb. Wspinałem się tam dość regularnie przez trzy lata do wypadku, który miałem na Frankenjurze. Kilka przejść zapadło mi w pamięć. Zrobiłem trzecie przejście klasyczne drogi “Sternstuppe” Xc. Zrobiłem ją po dwóch próbach.
Był to pewien etap tworzenia trudności. Droga to tor przeszkód. Takie podejście generowało wyższą cyfrę i było dobre treningowo. Ale gdy powstały sztuczne ściany to przestało mieć sens, bo ustawianie dróg można było realizować na ścianach. Nie ukrywam, że dziś, w polskich realiach, w moim wieku senioralnym, o wiele bardziej podoba mi się wspinanie na ścianach niż w skałach. Uważam, że piękno wspinania to nie piękno formacji ale piękno ruchu. To na panelu jest jak najbardziej do osiągnięcia. To są może herezje dla rozmaitych pięknoduchów ale ja zawsze uważałem, że jestem sportowcem. A piękno w sporcie polega na wyniku. Jeśli by mnie ktoś zapytał jaki jest najlepszy rejon wspinaczkowy w Polsce to bym odpowiedział, że to jest Makak, co tu dyskutować?
No generalnie to się nie da. W tym sensie, że gdyby człowiek to odrzucił i poświęcił się tylko wspinaniu to osiągnąłby lepszy wynik, nie ma co do tego wątpliwości. Ale każdy z nas musi się jakoś inaczej też realizować a za darmo nic się nie dostanie. Ale jeśli można by się było tylko wspinać? Pytanie czy bym takie życie wybrał. Nie wiem.
Każde pokolenie wspinaczkowe w swoim rozkwicie może trwać góra dziesięć lat. Moje intensywne lata to okres 1982-1992. Ja nie tyle poczułem, że są lepsi ile oddałem pole walkoverem. W wieku sześćdziesięciu lat można powiedzieć, że przeżyłem cztery pokolenia wspinaczkowe. Wspinałem się w różnych realiach. Najpierw wręcz ustalałem pewną semantykę całej tej dyscypliny a potem, cóż, rekreacja.
Zachęcamy do słuchania Podcastu Górskiego 8a.pl. Pełna wersja rozmowy dostępna jest za pośrednictwem serwisów:
[Przeczytaj również zapis podcastu z Markiem Płonką]
Strona wykorzystuje pliki cookies w celach wyłącznie statystycznych. Jeśli nie chcesz, by pliki cookies były instalowane na Twoim dysku zmień ustawienia swojej przeglądarki. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na wykorzystanie plików cookies. Dowiedz się więcej.