09.12.2022

Zawsze od dołu – podcast z Markiem Płonką

"To, że Marek Płonka przestał się wspinać poczytuję jako największą stratę dla polskiego wspinania.” - mówił o nim Piotr „Szalony” Korczak. Marek Płonka to legenda śląsko-łódzkiej szkoły wspinaczkowej. W latach osiemdziesiątych, gdy normą było wspinanie na wędkę i długie patentowanie dróg wspinaczkowych, Marek Płonka stworzył najbardziej konsekwentny, inspirowany wzorami z niemieckiej Saksonii, styl wspinania jaki istniał w naszych skałach. „Zawsze od dołu” to jego podstawowa zasada.

                       

To był styl bardzo purystyczny i radykalny. Polegał na rezygnacji z maksymalnej ilości technicznych środków, które używa się przy wspinaniu. Siłą rzeczy jednak nie miał on szans zaistnieć w dłuższym czasie. Było tak przez chwilę, że trudności dróg robionych w stylu krakowskim i w stylu śląsko-łódzkim za bardzo od siebie nie odbiegały. Ale w połowie lat osiemdziesiątych Piotr Korczak postawił poprzeczkę na tyle wysoko, że stosując te ograniczenia, które wymyśliliśmy i stosowaliśmy z Jankiem Fijałkowskim, nie dało się nawiązać równorzędnej walki. Choć mówimy o szkole łódzkiej, ja jestem z Katowic a moim klubem, który mnie ukształtował jest KW Gliwice.

Wspinasz się nadal?

Oczywiście. Dwa, trzy razy w tygodniu na ścianie, w sezonie każdy weekend w skałach albo też na panelu. Zacząłem się wspinać tak dawno, że nie pamiętam! To żart oczywiście. Gdy miałem 17 lat, będąc w Dolinie Pustej, uprosiłem dwójkę ludzi by wzięli mnie na Zamarłą, na Lewych Wrześniaków. Zabrali mnie. Odważnie, ja bym się nie zdecydował. Dwa dni później ktoś mnie zabrał na Granaty. Rok później zrobiłem normalny kurs i zacząłem się wspinać. To był 1976 rok.

Jak wyglądało wtedy wspinanie?

Cele wspinaczkowe były dwa. Albo Everest albo K2 a dla ambitniejszych oba. I ja na początku też je miałem. Dopiero na początku lat osiemdziesiątych powstała grupa ludzi, która stwierdziła, że wspinanie w skałach może być celem samym w sobie. Wtedy zaczęliśmy rozwijać różne style. Obowiązywała wędka.

Czego szukałeś we wspinaniu?

Starałem się dołączyć do ludzi, którzy byli na topie. Oni wspinali się już lepiej, ja dopiero zaczynałem. Wspinanie w skałach oczywiście traktowano wtedy po macoszemu, więc wspinałem się też w Tatrach i Dolomitach. Ale nie specjalnie lubiłem się w górach wspinać, teraz już w ogóle tego nie robię. Jak zacząłem odnosić pierwsze sukcesy to zaczęło się rozwiązywanie problemów, których było dużo. Wtedy można było robić drogi, które były bardzo logiczne.

Do Łodzi przeniosłem się dopiero w 1993 roku, więc tworzyłem łódzką szkołę będąc na Śląsku. Dlatego wolę ją nazywać śląsko-łódzką szkołą. Na Śląsku, oprócz mnie, był jeszcze Waldek Podhajny, Jacek Zaczkowski, trochę Krzysiek Kucharczyk – oni też się w tym stylu wspinali.

Skąd się wziął pomysł na ten styl wspinania?

Został zaimportowany z Saksonii. To styl saksoński z drobnymi modyfikacjami, które pozwalały go dostosować do naszych skał. Główną cechą jest to, że wszystkie trudności rozwiązuje się od dołu. Zabronione jest jakiekolwiek rozpoznanie drogi z góry, niezależnie czy chodzi o samą skałę czy jakość asekuracji. to siłą rzeczy jest dość ryzykowne podejście, czasami ma charakter ostatecznej decyzji. Jak już ruszysz to trzeba przejść. W opozycji do tego stylu stoi styl wypracowany na wyspach brytyjskich. Tam dopuszcza się rozpoznanie z góry, nawet do tego stopnia, że patentuje się na wędkę do skutku a dopiero potem prowadzi się drogę. Oczywiście mają swoje osiągnięcia, powstały tam drogi o bardzo wysokim poziomie trudności, które są robione z iluzoryczną asekuracją.

Ze stylem saksońskim zetknął się Janek Fijałkowski. To długa historia. Fritz Wiessner, wyemigrował przed wojną do USA i tam był bardzo szanowanym wspinaczem. Poznał tam Henry’ego Barber’a i opowiedział mu o wspinaniu w Saksonii. Barber pojechał do Saksonii i opisał to potem w obszernym artykule. Opisywał tam klasyczne sytuacje saksońskie: wspinacz dwadzieścia metrów nad stanowiskiem, bez przelotu i tak dalej. Artykuł zobaczył Fijał i również pojechał do Saksonii. Był pod wielkim wrażeniem. To nam pokazało, że można się wspinać inaczej niż to robiliśmy. Koniec lat siedemdziesiątych to było wyłącznie wspinanie na wędkę, nikt nie prowadził dróg.

Marek Płonka w studio 8a.pl (fot. Piotrek Deska)

Jak wyglądała implementacja tego stylu?

Przede wszystkim sprzęt mieliśmy kiepski. Jak dołożysz do tego słabą jakość asekuracji na Jurze to wyglądało to groźnie. Ale trzeba pamiętać, że to były drogi relatywnie łatwe. Najtrudniejsze drogi poprowadzone w tym stylu to VI.3+ czyli dzisiaj rekreacja. Tymczasem styl francuski wszedł do Polski w 1985 roku i wędka przestała być uznawana za styl sportowy, choć nadal była używana do patentowania dróg.

Jak wyglądała debata między szkoła krakowską i śląsko-łódzką?

Poobrażaliśmy się strasznie. Kiedyś napisałem taki artykuł do “Bularza” czyli pisma wydawanego przez KW Gliwice. Miał tytuł “Jest tylko jeden problem: jak tam powiesić wędkę?”. Wyśmiewałem się tam z Krakusów i ich stylu wspinania. To był styl znacznie gorszy od naszego. To nawet nie był brytyjski styl, tylko specyficzny krakowski. Oni się nawet posuwali do tego, że z wędki wieszali przeloty. Prowadzenie odbywało się na komplecie sprzętu tylko, że to nie były spity. Na szczęście trwało to krótko.

W stylu śląsko-łódzkim powstawały drogi wszędzie tam gdzie się dało wspinać. Alena Jurze Północnej, a na Południowej w szczególności te dwa style ze sobą konkurowały. Hejszowina zaś była naszym ogródkiem, gdzie zasady saksońskie zostały zaimplementowane wprost. Tam szkoła krakowska w ogóle się nie przyjęła, dalej tak jest i myślę, że niech tak zostanie. Jest to skansen, jeden z niewielu obok Saksonii. Nawet w Czechach widać rozluźnienie reguł. W Hejszowinie Niemcy się wspinali od 1968 roku, zostawili sporo poważnych dróg. My wspinaliśmy się głównie z Fijałem, Waldkiem i Zaczkowskim. To było wąskie i hermetyczne grono. Z uwagi na to, że to wspinanie jest dość niebezpieczne. Piotrek raz wpadł ale nie osiągnął sukcesów. Trzeba jednak zaznaczyć, że miał wtedy poważny komplet przejść w czeskich piaskowcach.

Wspinałeś się wtedy w ogóle w stylu krakowskim?

Nie. Choć oczywiście na początku wspinałem się na wędkę ale statecznie przestałem w 1982 roku. Tylko z dołem. A jak nie puszcza to trzeba poczekać na kogoś kto da radę.

Jakiego sprzętu używaliście?

Kiepskiego. Pierwsze kości to był kawałek ściętego ostrosłupa trapezowego. Słabo trzymało bo się nie zacierało. Produkowaliśmy to sami, potem zaczął Kaziu Morderca. Potem pojawiły się u nas pierwsze roksy Wild Country. Fijał miał komplet friendów na sztywnych cięgnach. Mieliśmy też rury Chouinarda do asekuracji w szerokich rysach. W Hejszy zaś tylko i wyłącznie węzełki. A jak się nie dało niczego osadzić no to nie było asekuracji.

Wspinaliśmy się też bez magnezji. Choć miałem mieszane uczucia, nie uważamy żeby magnezja była uchybieniem stylu. Należy jednak czyścić po sobie skałę.

Co z treningiem?

Trening był bardzo ubogi. Podciągałem się na półcentymetrowej kantówce około dwudziestu razy bo myślałem, że silne palce mi wystarczą. Oczywiście to się okazało nieprawdą, bo jeszcze trzeba mieć dobre zgięcie. W Katowicach był taki murek wyłożony płytami piaskowcowymi koło Spodka, w Łodzi był słynny Pomnik Czynu Rewolucyjnego. Tam się wspinaliśmy, to było centrum wspinaczkowe. Najsłynniejszym problemem było przejście przez biust rewolucjonistki.

Co uważasz za swoje największe osiągnięcie wspinaczkowe?

Mam jedna drogę, którą uważam za życiówkę. To “Żółta rysa” w Hejszowinie. To długa przerysa, ma około 50m. Od 1984 roku miała tylko 3 powtórzenia. To było wspinanie z przygodami. Tam jak w soczewce skupiły się wszystkie cechy tego stylu. Krótko mówiąc mało co się nie zabiłem. Doszedłem do miejsca, gdzie nie umiałem ani w górę ani w dół. 25 metrów nad ziemią, lądowanie w kamieniach. Z zaklinowanego kolana wbiłem ręcznym wiertłem ringa. Dopóki Michał Szczepanik nie dobił ringa na podejściu pod te trudności, droga nie miała nawet prób powtórzeń. Zaproponowałem wycenę VIIIb czyli niewiele, VI.1+. Ale oczywiście tego nie można tak przeliczać. W tych typowo piaskowcowych formacjach jak rysy i rajbungi czy kanty to odczucie trudności jest skrajnie różne.

Masz jakieś drogi z tamtych lat, których nie zrealizowałeś?

Tak, nie dałem rady zrobić “Ambrożego” na Krzywej Turni w Sokolikach. Asekuracja była za słaba. Dwa lata później zrobił ją Jacek Zaczkowski ale wieszając przeloty ze zjazdu. W tej chwili jest w całości obita i jest przyjemna rozgrzewkową drogą.

Zachęcamy do słuchania Podcastu Górskiego 8a.pl. Pełna wersja rozmowy dostępna jest za pośrednictwem serwisów:

                 

Udostępnij

W Temacie

Strona wykorzystuje pliki cookies w celach wyłącznie statystycznych. Jeśli nie chcesz, by pliki cookies były instalowane na Twoim dysku zmień ustawienia swojej przeglądarki. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na wykorzystanie plików cookies. Dowiedz się więcej.