26.08.2022

Trawers Grenlandii

W maju 2022 Łukasz Supergan wraz z Mateuszem Waligórą dokonali trawersu Grenlandii, największej wyspy świata. O niezwykłej podróży pisze Łukasz Supergan.

                       

Istnieją szlaki od początku do końca ustalone i oznaczone, dobrze opisane i odwiedzane przez wielu. Są takie, które zatarł czas i których śladów trzeba szukać samemu. I są takie, które, choć mają swoją nazwę, nie istnieją i nie będą istnieć nigdy. Każdy kto na nie wejdzie musi sam wytyczyć je od początku do końca. Jest się na nich w pełni we władaniu żywiołów, z konieczności absolutnie samowystarczalnym i pewnym swoich działań. Taką drogą, która nie istnieje, jest trawers Grenlandii. To kilkaset kilometrów w poprzek największej wyspy świata, pokrytej w większości lądolodem. Ta wędrówka to przygoda najwyższej klasy, spotkanie z surową Arktyką i najwyższy sprawdzian kondycji oraz przygotowania.

Trawers Grenlandii to 622km marszu. (fot. Łukasz Supergan)

Trochę historii

Pierwszym człowiekiem, który w ogóle rozważał, że Grenlandia jest możliwa do przejścia w poprzek, był norweski podróżnik i badacz Fridtjof Nansen. W 1888 roku stał się on liderem 6-osobowej ekspedycji, która jako pierwsza przeszła dystans ze wschodniego na zachodnie wybrzeże wyspy. Posługując się drewnianymi saniami, lekkimi namiotami i sprzętem nawigacyjnym, który obecnie trudno sobie wyobrazić, w ciągu 7 tygodni przeszli dystans z zatoki Umivik na pustym wschodnim wybrzeżu do Godthaab (obecnego Nuuk) na zachodzie. Dokonując tego jako pierwsi, wytyczyli drogę następcom, którzy przez kolejne dekady przechodzili Grenlandię w tym i w innych regionach, także na dalekiej północy.

Pierwszymi Polakami, którzy przeszli lądolód Grenlandii byli Marek Kamiński i Wojciech Moskal w 1993. Ich trasa wiodła z rejonu Tasillaq na wschodzie do skraju lądolodu w rejonie Kangerlussuaq na zachodzie. Przez lata trasa ta stała się wyznacznikiem wyzwania dla polarników z całego świata, pokonało ją też łącznie dziesięcioro Polaków.

Po zimowym trawersie Islandii w 2020 roku sądziłem, że nie wrócę zbyt szybko na daleką północ. Przejście Grenlandii wydawało się nieosiągalnym marzeniem. Potrzeba było jednak właściwego pytania zadanego przez właściwa osobę, aby rozbudzić myśl: „a może by tak?”. W ten sposób w 2021 roku, wraz z Mateuszem Waligórą, zaczęliśmy przygotowania do trawersu Grenlandii. Pod koniec kwietnia 2022 roku znaleźliśmy się w miasteczku Kangerlussuaq, by zacząć nasz trawers lądolodu Grenlandii.

Trawers Grenlandii
Trawers Grenlandii: obóz w sercu wyspy. (fot. Łukasz Supergan)

Czym jest trawers?

Aby połączyć oba wybrzeża wyspy trzeba zrozumieć, co czeka nas w środku. Wnętrze Grenlandii wypełnia lądolód. To ogromna masa lodu przyrastająca dzięki padającemu tam śniegowi, który tworząc kolejne pokłady zamienia się w lód, przez tysiące lat płynący powoli w stronę brzegów. Jego powierzchnia to biała pustka, gdzie w sezonie wędrówek temperatury spadają poniżej -30°C, a wiatr potrafi rozpędzić się znacznie powyżej 100 km/h. Wybrzeża są zamieszkałe, ale we wnętrzu wyspy jesteśmy zdani tylko na siebie. Drogę wyznacza teoretyczny ślad GPS, gdyż przez cały dzień otacza nas biała pustka.

Całe jedzenie, paliwo i sprzęt od początku ciągnie się na saniach, samemu idąc na nartach backcountry. Ciężar ładunku na starcie to około 80 kg. Potencjalne kłopoty ze sprzętem trzeba rozwiązać samemu, a w razie niepogody przygotować obóz na złe warunki. Tu nie da się otrzymać pomocy z zewnątrz. Ewakuacja z wnętrza wyspy jest możliwa, wymaga jednak piekielnie drogiego ubezpieczenia, które pochłonęło sporą część naszego budżetu.

Zjawiliśmy się na skraju lądolodu z zapasem jedzenia na 35 dni i 15 litrami paliwa do kuchenek. Urządzenia nawigacyjne i do łączności satelitarnej mieliśmy zdublowane, tak jak kuchenki – bez opcji otrzymania wody ze śniegu byliśmy przegrani. Moje ubrania termiczne i puchowe przetestowałem wcześniej na zimowej Islandii i Piku Lenina. Wspólna wędrówkę i rozbijanie namiotu dopracowaliśmy z Mateuszem w polskim biegunie zimna – Górach Izerskich. Na moich saniach podróżował obowiązkowy karabin i zapas amunicji, na wypadek spotkania z niedźwiedziem polarnym. Wszystko było gotowe. Pozostało zacząć iść.

Łukasz Supergan przemierza nieskończoną biel Grenlandii (fot. Łukasz Supergan)

Trawers Grenlandii – wędrówka

Początek okazał się najtrudniejszy. Wejście w lądolód nazywa się często „lodospadem”. Nie jest to lodospad jak w Himalajach, ale raczej rozległy labirynt lodowych bloków, między którymi kluczyliśmy trzy dni. Ciężkie sanie blokowały nas, wiele razy wypinałem się, by popchnąć sanie Mateusza, a po chwili on ciągnął moje na krawędź lodu, za którą teren od razu opadał, a zjeżdżające sanie przewracały się – i tak setki razy. Dzienne dystanse oznaczały kilka kilometrów, okupionych strasznym wysiłkiem.

Rytm dnia

W dzień słońce topiło śnieg, szybko przestawiliśmy się więc na wczesny tryb życia, startując około 5.00 i kończąc dzień o 14.00-16.00. Rozbicie namiotu, rozkładanie rzeczy we wnętrzu, topienie kilku litrów wody, posiłek, notatki, krótkie wiadomości wysyłane do Polski – i sen. Po 8 godzinach budziliśmy się w ciemności, by przygotować śniadanie, zwinąć rzeczy, namiot i zacząć nowy dzień marszu. Każdego dnia podobny, choć warunki i teren  codziennie zmieniały się nieznacznie. Wpadliśmy w rytm, dzieląc się obowiązkami: ja brałem na siebie nawigacje i popołudniowe gotowanie, Mateusz ratował mnie, przejmując poranny rozruch kuchni. Taki podział oszczędzał nam zbędnego dywagowania i konfliktów.

W ciągu dnia szliśmy kilka-kilkanaście godzin, pokonując na początku 10-15 km, a pod koniec drogi nawet 30 km. Nasze tempo było wolniejsze niż planowane, ale zapasy zrobiliśmy z rezerwą. Maszerowaliśmy w pustce. Co ciekawe, dwóch samotników szło w oddaleniu od siebie. Podczas marszu byłem zazwyczaj 100-300 m z przodu, a każdy z nas zajęty był swoimi myślami. Rozmawialiśmy dużo na postojach i biwakach. Początek wyprawy oznaczał wysiłek i szukanie optymalnego rozkładu dnia. Gdy do tego doszliśmy, opuszczając jednocześnie pofalowaną strefę brzegową, z oczu zniknęły nam odległe szczyty – i zaczęła się przygoda z nieskończoną bielą.

Trawers Grenlandii
Trawers Grenlandii: Mateusz Waligóra w namiocie (fot. Łukasz Supergan)

Trawers Grenlandii – najtrudniejsze momenty

Gdybyśmy myśleli, że przejście poszarpanych bloków na brzegu lądolodu będzie końcem trudności, bylibyśmy naiwni. Warunki zmieniały się codziennie, zmuszając nas do improwizacji. Gdy zdawało się, że pofałdowany początek mamy za sobą, nocny opad śniegu przyniósł zaspy, w których utknęliśmy na 2 dni, zużywając mnóstwo sił na marsz. Dopiero gdy stabilna pogoda wróciła, otworzyła się przed nami prosta droga do wnętrza wyspy.

Krajobraz Grenlandii wydaje się monotonny, jednak lekko wypukły kształt lądolodu sprawiał, że każdego dnia musieliśmy zdobyć przynajmniej 100 metrów. Normalnie nie robiłoby to wrażenia, ale gdy ciągnie się ciężkie sanie mając wiatr w twarz, ta różnica stawała się odczuwalna. Pomagała nam myśl, że po przekroczeniu kulminacji lądolodu znajdowało się jeszcze bardziej strome zejście na wschodni brzeg.

Najgorszy moment dnia? Dla mnie zdecydowanie poranki, gdy w temperaturze -25°C należało ubrać się, spakować rzeczy i szarpnąć przysypane nocnym śniegiem sanie.

We wnętrzu wyspy

Trudności trzymały także we wnętrzu wyspy. Na cztery dni przed osiągnięciem kulminacji 2500 m n.p.m. północno-zachodni wiatr zmusił nas do okopania namiotu i postoju. Zamknięci na małej powierzchni słuchaliśmy wycia wiatru na zewnątrz i widzieliśmy, jak szarpie on namiotem. Gdy w końcu wiatr zmniejszył się, pozostawił po sobie „white-out”, w którym gęste chmury zlewały się ze śniegiem, odbierając zmysł orientacji. W takich chwilach szliśmy blisko siebie, z kompasem, na który trzeba było zerkać co 20 kroków, przed oczami. Wszystko zlewało się w nieodgadnioną biel, tak bardzo, że wiele razy wjeżdżałem nartami w zaspę nie dostrzegając jej do ostatniej chwili. Brak punktów odniesienia odbierała  równowagę, przewracałem się więc niekiedy, tracąc poczucie pionu. Kilkanaście kilometrów w takich warunkach było szczytem możliwości.

Gdy i to minęło, dostaliśmy od Grenlandii ostatnią przeszkodę: zastrugi. Długie i wysokie na 20-40 cm grzbiety, uformowane przez wiatr i słońce, z twardego niczym gips śniegu. Szliśmy skosem w stosunku do nich, przez kilka dni nasze narty zderzały się więc z nimi, o ile nie zdarzyliśmy ich ominąć. Niekiedy było to niemożliwe i wtedy pracowicie przechodziliśmy wielkimi krokami, czując jak sanie szarpią nas niczym nieposłuszne zwierzęta.

Moment największej satysfakcji? Chwila, gdy po trzech tygodniach marszu osiągnęliśmy symboliczny grzbiet Grenlandii. Teren dokoła był oczywiście płaski i nic nie wskazywało na istnienie tam najwyższego punktu naszej drogi. Uczciliśmy jednak ten moment, a potem wróciliśmy do walki z zastrugami, a cztery dni później rzeczywiście dostrzegliśmy, że teren się obniża. To był początek powrotu.

Trawers Grenlandii
Trawers Grenlandii: walka z zastrugami (fot. Łukasz Supergan)

Trawers Grenlandii – stacja radarowa

Najdziwniejsze miejsce na naszej drodze było też jedynym śladem człowieka w bezkresnej bieli. 150 km od wyruszenia wyrosła przed nami stacja radarowa DYE-2, zbudowana tu pod koniec zimnej wojny jako punkt ostrzegania przed atakiem rakietowym ZSRR. Porzucona w październiku 1988 stoi do dziś, niczym widmo, pośrodku pustki. Wchodząc do niej można odnieść wrażenie, że opuszczono ją niedawno. W pokojach wciąż leżą książki i przedmioty zostawione przez dawną obsługę, w głębi budowli stoją urządzenia elektrowni, książki meldunkowe rozrzucone są w pomieszczeniu radiostacji. Kilka pomieszczeń nadaje się do przenocowania, choć wnętrze jest zimne i po naradzie wybraliśmy namiot, który we pogodny dzień błyskawicznie nagrzewał się w słońcu.

DYE-2 zrobiło na nas niesamowite wrażenie. Ja byłem zafascynowany, Mateusz uznał je za odstraszające i odmówił spania wewnątrz. Przez kilka godzin wędrowaliśmy korytarzami budowli, widząc jak z biegiem lat pogrąża się ona nieubłaganie w lodzie. Zadzieraliśmy też głowy wewnątrz kopuły, gdzie antena radaru nadal celuje w niebo, nie rejestrując już jednak żadnego sygnału. Kilku rzadkich gości zostawiło tylko parę napisów na ścianach.

Skoro poza tym jednym miejscem byliśmy kompletnie odcięci od ludzi, co czułem i o czym myślałem przez tygodnie samotności? Odkryłem, że myśli zaprząta mi przede wszystkim obecna chwila i planowanie zaledwie paru najbliższych chwil. Moje życie uprościło się do punktu, w którym myślałem nie o najbliższych kilku latach, ale kilkudziesięciu krokach. Odliczałem czas do postoju i biwaku, szacowałem zapasy i stan pogody. Było to idealne życie chwilą. Czasem, gdy myśli mogły poszybować swobodniej, wspominałem wydarzenia z życia i myślałem o planach na przyszłość. Życie skurczyło się do prostej bańki, w które niewiele było miejsca na marzenia. Trwaliśmy zawieszeni głównie w bieżącej chwili.

Trawers Grenlandii
Trawers Grenlandii: tajemnicza stacja radarowa po środku wyspy (fot. Łukasz Supergan)

Trawers Grenlandii – ostatnie kroki

Lądolód po wschodniej stronie obniża się szybciej, toteż nabraliśmy prędkości i ostatnie dni minęły pod znakiem pokonywania rekordowych odległości. Na kilkadziesiąt kilometrów przed wybrzeżem dopadł nas silny wiatr – zatrzymaliśmy się na noc i cały ranek, by wypocząć, po czym ruszyliśmy. Na horyzoncie wynurzały się już powoli nunnatakki, góry wystające nad powierzchnie lodu, nasze ostatnie drogowskazy. Szliśmy całe popołudnie, a widząc, że wiatr pcha nas do celu i pogoda sprzyja spojrzeliśmy po sobie i parliśmy dalej. Powierzchnia lądolodu obniżała się tak, że mogliśmy chwilami zjeżdżać na naszych saniach siłą grawitacji. Przyszła trzygodzinna polarna noc, a my szliśmy dalej, obniżając się ostatecznie między doliny strefy brzegowej. Nie było tam okropnego lodospadu, powierzchnia lodu spokojnie poprowadziła nas nad urwisko, z którego zobaczyliśmy zatokę. Nad jej brzegiem po raz pierwszy od 35 dni dotknęliśmy skał.

Ostatnia chwila wędrówki była też ostatnim wysiłkiem. Z lodowca należało przenieść ciężkie sanie na dno fiordu i po niestabilnym, morskim lodzie przejść kilka kilometrów do oczekującej nas łodzi. Na jej pokładzie mogliśmy uścisnąć sobie dłonie i powiedzieć: to koniec.

Trawers Grenlandii
Trawers Grenlandii ukończyło raptem kilkunastu Polaków (fot. Łukasz Supergan)

Przeszliśmy Grenlandię, wędrując 622 km w 5 tygodni. Ukończyliśmy tę drogę zamykając honorowe grono kilkunastu Polaków, którzy na przestrzeni 30 lat ukończyli ją z powodzeniem. Przeszliśmy ją bezpiecznie, nawet gdy doświadczała nas potęgą swoich żywiołów. Zobaczyliśmy miejsca, których wcześniej nie potrafilibyśmy sobie wyobrazić. Ta imponująca droga była jednym z największych wyzwań – fizycznych i psychicznych – jakie przetrwałem. Jednocześnie – jedną z największych przygód mojego życia.

                 

Udostępnij

W Temacie

Strona wykorzystuje pliki cookies w celach wyłącznie statystycznych. Jeśli nie chcesz, by pliki cookies były instalowane na Twoim dysku zmień ustawienia swojej przeglądarki. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na wykorzystanie plików cookies. Dowiedz się więcej.