08.11.2016

Dolina Yosemite – jak zrealizować swój “amerykański” sen

Czy zdarzyło wam się kiedyś, że marzyliście o czymś z całych sił? I w końcu kiedy wasz wieloletni plan lada moment miał się zmaterializować, był niemal na wyciągnięcie ręki, w jednym momencie, wszystko runęło?

                       

Kilka lat temu znalazłem się w takiej sytuacji, miało się wydarzyć coś, o czym marzyłem niemal od początku mojej przygody ze wspinaniem – wyjazd do legendarnej Doliny Yosemite! Ale…

Rozdział 1: Yosemite – wizualizacja

Właśnie skończyłem prowadzić dwudziesty piąty wyciąg na Nosie (jedna z najbardziej znanych dróg wspinaczkowych na świecie, przebiega wybitnym filarem ściany El Capitan). Wisząc na stanowisku czekałem, aż partner wyjdzie po linie i pozbiera założone przeze mnie przeloty. Był to jeden z najfajniejszych wyciągów, jaki kiedykolwiek poprowadziłem – wymagający, eksponowany i niesamowicie lity. Październikowe słońce i orzeźwiający wiatr idealnie się uzupełniały, sprawiając, że przebywanie w ścianie było wyjątkowo przyjemne. Jedynymi ludźmi, jakich widzieliśmy, byli turyści spacerujący po wielkiej łące pod nami. Nagle poczułem coś mokrego na ręce, a obraz powoli zaczął się zamazywać. Otworzyłem oczy, podniosłem głowę i zdezorientowany spojrzałem na zaślinioną kartkę z jakimś projektem na uczelnię. Była trzecia nad ranem, połowa maja, moje ciało siedziało przy biurku, myśli błąkały się dziewięć tysięcy kilometrów na zachód, a ja usiłowałem zdobyć wyższe wykształcenie. Tu, w Krakowie.

Dolina Yosemite - po prawej El Capitan, z lewej Cathedrals (fot. autor)

Dolina Yosemite – po prawej El Capitan, z lewej Cathedrals (fot. autor)

Rozdział 2: Pech

Wszystko układało się aż nazbyt dobrze – ustalił się zgrany skład, znalazły się fundusze, tanie bilety mieliśmy już w kieszeniach. Tymczasem tydzień przed odlotem znajomy podesłał mi link o kryzysie budżetowym w Stanach. Znudzony, zerknąłem na artykuł i z niedowierzaniem, kilkakrotnie przeczytałem rzucający się w oczy nagłówek: „Parki Narodowe w USA zamknięte nawet do miesiąca”. Jako, że nie wierzę w przypadki, zaczęło nurtować mnie pytanie: czy los płata nam figla, czy paradoksalnie został naszym sprzymierzeńcem.

Rozdział 3: Calaveras Big Trees

Zdecydowana większość interesujących nas rejonów wspinaczkowych, znajduje się na terenach amerykańskich parków narodowych. Po kilku dniach poszukiwań alternatywnych rozwiązań, dostałem namiar na ,,łojanta” z Kalifornii, który podesłał mi przewodnik po Calaveras Big Trees. Bliskość Yosemite, duże ściany, darmowy campground i zachęcające zapewnienia naszego amerykańskiego przyjaciela, że to fu#%$ awesome place!!!! zdecydowały o tym, że tam właśnie spędziliśmy pierwsze dni oczekiwania na ponowne otwarcie Doliny.

Autor podczas wspinania w Calaveras Big Trees (fot. K. Korn)

Autor podczas wspinania w Calaveras Big Trees (fot. K. Korn)

Rozdział 4: Paradoks prędkości

Wreszcie upragniona Dolina Yosemite! Nie mogliśmy przywyknąć do bliskości i wielkości granitowych ścian. Po kilku dniach zdecydowaliśmy się spróbować legendarnego Nosa. Wybraliśmy powolny i ciężki styl big wall. Ostatecznie poszliśmy w czwórkę, zabraliśmy dwie świnie, 34 friendy i prowiant na dwa dni. Plan był bardzo prosty – środek drogi wyznacza nam pierwszy, a zarazem jedyny biwak; jeden zespół prowadzi pierwszego dnia, drugi zaś drugiego. Zapomnieliśmy tylko o jednym mankamencie El Capa. Po pięciu wyciągach, na tzw. Sickle Ledge, czekaliśmy cztery godziny aż najpowolniejszy zespół, jaki w życiu widziałem poprowadzi szósty wyciąg. Po nieprzyjemnych mijankach, wyprzedziliśmy ,,gamoni” i pomimo zawrotnych prędkości, jakie osiągają Sławek z Mateuszem na prowadzeniu, noc spędziliśmy trzy wyciągi poniżej planowanego biwaku.

Pierwsze wyciągi na Nosie (fot. S. Szlagowski)

Pierwsze wyciągi na Nosie (fot. S. Szlagowski)

Tym sposobem cały nasz misterny plan legł w gruzach. Trzeciego dnia na śniadanie zjedliśmy po garści suszonych owoców i z litrem wody na osobę, żółwim tempem wspinaliśmy się po ostatnich wyciągach. Na ostatnim stanowisku zameldowaliśmy się późnym wieczorem. Najpierw był spacer po otulonym ciemnością, rozległym szczycie, po chwili kolejny biwaczek. Można się tłumaczyć, że z pobudek estetycznych – któż bowiem nie chciałby zostać obudzony przez pierwsze promienie słońca, delikatnie muskające ogorzałą kalifornijskim słońcem twarz? Kto z nas nie marzył o poranku w Yosemite, z widokiem na Half Dome i zmęczeniu po trzydniowej wspinaczce na najwspanialszej ścianie na świecie?  Znowu to je#%$ słońce! – skutecznie ocucił mnie głośny komentarz budzącego się obok Krzyśka.

Rozdział 5: „Hakmistrz”

Cofnijmy się jeszcze o kilka dni. Dzień przed rozpoczęciem wspinania na Nosie uważnie przeczytałem tabelkę na schemacie zatytułowaną „Climbing Rack” (tłum. sprzęt wspinaczkowy):

  • 2-3 zestawy friendy – są,
  • mikrofriendy – są,
  • liny – są,
  • ekspresy, karabinki, bla, bla, bla…

Mój wzrok zatrzymał się na „1-2 sets Brass Offsets” (malutkie kostki z miedzi, dedykowane do hakówki; jak się później okazało dość istotne). Co to znowu za amerykański wynalazek? – pytam wszechwiedzącego Sławka. To chyba jakieś kości. – odpowiada niepewnie drapiąc się po bujnej czuprynie. Będą potrzebne?- pytam. Eeee, chyba nie, mamy przecież powiększony zestaw zwykłych – wyczuwam niepewność w jego głosie, ale przecież to Sławo, zna się na szpeju jak mało kto!

Przed wejsciem w kluczowe zacięcie na 'Changing Corner' (fot. K.Korn)

Przed wejściem w kluczowe zacięcie na Changing Corner (fot. K.Korn)

Dwa dni później stałem w połowie Changing Corners – bodajże dwudziestego szóstego wyciągu na Nosie. Znajdowałem się pod dwudziestometrowym zacięciem z ryską szeroką od jednego do trzech milimetrów, czyli mniejszą niż najmniejsza standardowa kostka. Na szczęście, przezorny Sławek dorzucił do zestawu jedną mikro-kosteczkę, więc mogłem swobodnie ją założyć i zawisnąć. Tylko, co teraz? – pytam siebie samego głupkowato przyglądając się szpejarce. Zarówno najmniejszy mikrofriend, jak i najmniejsze kości, jakie mieliśmy, były zbyt duże do tej ryski! Po jakimś czasie, rozpaczliwie wbiłem w szczelinę karabinkiem (no bo przecież mamy modę na nienoszenie młotków) najmniejszą, standardową kosteczkęCholera, weszła tylko do połowy… – osobista kontrolka bezpieczeństwa zaczęła intensywnie pulsować czerwonym światłem. Wstrzymałem oddech, jedną nogą zaparłem się o ścianę, żeby w razie odpadnięcia odbić się od niej w powietrze z obawy o przecięcie liny o ostrą krawędź zacięcia i delikatnie stanąłem w ławeczce. Zdziwiony, że jeszcze nie poleciałem, szybko wyciągnąłem dobrą mikro-kość spod siebie i w błyskawicznym tempie osadziłem powyżej. Ławka, fifka. Ulga.  Boże, co ja tu robię?! – teraz jeszcze tylko cztery razy trzeba powtórzyć manewr i po kilku metrach mogłem się przyasekurować.

Rozdział 6: Nie samym wspinaniem…

Nie więcej niż dwa dni po przejściu Nosa w Dolinie Yosemite spadło dziesięć centymetrów białego puchu. Ostatnie dni na Camp4 (pole namiotowe w Yosemite) to już leniwe wspinanie w pobliskich skałkach, zawody w piciu obrzydliwej King Cobry (tani alkoholowy napój; przypomina w smaku piwo) i łażenie po rozciągniętych taśmach.

Dwa dni po zejściu z Nosa (fot. autor)

Dwa dni po zejściu z Nosa (fot. autor)

Z żalem pożegnaliśmy się z uśmiechniętymi Kalifornijczykami, ścianami, które zapierają dech w piersiach i naszym kilkutygodniowym amerykańskim snem. Patrząc na wyjazd z perspektywy czasu cieszę się, że przez pierwszą połowę miesiąca spędzonego w Stanach, parki były zamknięte. Dzięki temu odwiedziliśmy dwa, naprawdę niesamowite rejony wspinaczkowe, których byśmy nie zobaczyli przy normalnych okolicznościach. Pech?

Sławek prowadzi Hospital Corner w ,,przypadkowo" odwiedzonym rejonie Lover's Leap (fot. autor)

Sławek prowadzi Hospital Corner w ,,przypadkowo” odwiedzonym rejonie Lover’s Leap (fot. autor)

                 

Udostępnij

Strona wykorzystuje pliki cookies w celach wyłącznie statystycznych. Jeśli nie chcesz, by pliki cookies były instalowane na Twoim dysku zmień ustawienia swojej przeglądarki. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na wykorzystanie plików cookies. Dowiedz się więcej.