21.02.2018

Jarosław Botor o K2 – wywiad z uczestnikiem zimowej wyprawy na drugi szczyt świata

Przez ponad miesiąc mieszkał w zimowej bazie pod K2. Wziął udział w akcji ratowniczej, którą żył świat i która przejdzie do historii himalaizmu, a niedługo po powrocie z Karakorum odwiedził naszą redakcję. Zapraszamy na skrót rozmowy z himalaistą, ratownikiem Lotniczego Pogotowia Ratunkowego i GOPR-owcem - Jarosławem Botorem.

                       

Na wstępie powiem, że nie chcemy Cię zbyt męczyć pytaniami o techniczne, wspinaczkowe aspekty wyprawy i szczegóły akcji ratunkowej na Nanga Parbat. Wolelibyśmy bardziej skupić się na codziennym życiu na wyprawie, bo to są tematy, których nie porusza się podczas spotkań. 

Powiedz mi, o której baza pod K2 budzi się do życia?

Jarosław Botor: To dobre pytanie. Spanie w bazie to proces złożony. Wcale to nie jest tak, że każdą noc przesypiamy w super warunkach – kładziemy się i przez 8 godzin jest to ciągły sen. Czasami się wybudzamy ze względu na temperaturę, czy wiatr. O godzinie 9 jest śniadanie, ale niektórzy wstają już o 7 i zaczynają działać. Mamy wtedy już dostęp do gorącej wody, jakieś kawy, herbaty… Są też osoby, które przychodzą i na 10 i na 11. To z reguły ludzie, którym nie przeszkadza samotność w namiocie i potrzebują więcej czasu dla siebie.

Jarosław Botor o K2 - wywiad z członkiem zimowej wyprawy

(fot. archiwum Jarosława Botora)

Czy kucharz ogarnia Wam całość posiłków, czy czasem musicie sobie coś sami zrobić?

J.B.: Kucharz ogarnia nam całość, choć nie jest sam, bo ma do pomocy czterech ludzi. Samodzielnie nas nie obsługuje, jedynie przygotowuje dania. Mamy trzy posiłki: o 9 śniadanie, o 14 obiad, o 19 kolację. I to jakby nadaje rytm funkcjonowania w bazie. Jedzenie jest smaczne, ale czasami mamy taką potrzebę, żeby zjeść coś innego. I wtedy z Piotrkiem Snopczyńskim negocjujemy, żeby uszczuplić nieco zapasy przywiezione z Polski, a które nie mają być brane w góry.

Rozumiem, że macie jakąś wspólną mesę, w której spędzacie czas i jecie posiłki?

J.B.: Tak. Komfort w bazie pod K2 jest naprawdę duży. Nie dość, że mamy mesę, w której jemy i możemy też cały czas przebywać, to dodatkowo mamy też taką kopułkę z namiotu The North Face, która wyłożona jest karimatami. Spędzamy tam czas – że tak powiem – kulturalno-oświatowy. Możemy wspólnie czytać książki lub obejrzeć jakiś film. Mesa składa się z dwóch połączonych pomieszczeń: jednego i drugiego namiotu oraz tej kopułki.

Jaka temperatura panuje wewnątrz mesy?

J.B.: W nocy mesa nie jest ogrzewana, ale w godzinach popołudniowo – obiadowych, czyli przez większość czasu, który tam spędzamy, grzana jest praktycznie non stop. Nie są to temperatury jakoś bardzo dodatnie. Myślę, że około 2-3 stopni. Czasami może być nieco cieplej, ale to w górnych partiach, tam gdzie jest namiot. Jest to na tyle odczuwalna różnica, że przebywanie w mesie daje dużo większy komfort, niż przebywanie we własnym namiocie.

droga pod K2

Zapasy przywiezione z Polski, są urozmaiceniem wyprawowego jadłospisu. (fot. archiwum Jarosława Botora)

Co dostajecie do jedzenia? Czy nie brakuje Wam jakiś produktów? Podejrzewam, że warzyw i owoców nie macie zbyt wiele?

J.B.: Dokładnie! Wszystkie warzywa i owoce ulegają procesowi zamrożenia. Całkowicie niszczy on ich strukturę, więc takie jedzenie jest przez to dosyć jałowe. Nasze posiłki są na pewno wysokoenergetyczne. Powstają w oparciu o makarony czy ryż. Zdarza się jakaś papryka, którą udało się przemycić i w ten ryż jest jakoś wkomponowywana. No i jest dużo mięsa.

Jak na takiej wyprawie poradziliby sobie wegetarianie i weganie?

J.B.: Nie wiem, czy by sobie poradzili. Myślę, że byłoby to bardzo trudne. Trzeba mieć świadomość, że przebywając w bazie na wysokości 5 tys. metrów potrzebujemy dużej ilości energii. Tracimy masę – głównie masę mięśniową. Musimy rekompensować to posiłkami, które powinny być wysokoenergetyczne. 5-6 tys. kalorii w ciągu dnia – ze względu na niską temperaturę i niedotlenienie – to minimum, które powinniśmy dostarczyć, żeby utrzymać masę. Jeśli taka dieta wegańska, czy wegetariańska byłaby w stanie zabezpieczyć tak dużą ilość kalorii, teoretycznie byłoby to możliwe. Praktyka wygląda jednak tak, że nie udaje się to, przy posiłkach, które serwują nam w bazie, a mowa o daniach z ryżem i mięsem. Każdy z nas stracił wagę. Ja w ciągu tego miesiąca i tygodnia aż 10 kg.

Polacy pod K2

(fot. archiwum Jarosława Botora)

Czy w warunkach obozowych możliwa jest w ogóle regeneracja organizmu?

J.B.: Myślę, że z punktu widzenia medycznego ona jest niepełna. Czyli nawet jeśli dbamy o to, żeby te posiłki były kaloryczne, dbamy o suplementację diety, o przyjmowanie płynów (czyli czynność, która ma znaczenie nadrzędne, jeśli wszystko ma dobrze funkcjonować) i tak raczej nie będziemy w stanie zaspokoić całkowitego zapotrzebowania kalorycznego oraz energetycznego, niezbędnego żeby utrzymać masę mięśniową.

A taki bardzo prozaiczny problem – wypróżnianie. Czy macie jakiś wychodek?

J.B.: W bazie jest wychodek. Nie będę wdawał się w szczegóły, ale to jest dosyć komfortowe miejsce. Otoczone namiotem, bez podłogi, czyli w momencie, kiedy wieje, to trzeba być ostrożnym. Załatwienie  potrzeb w bazie jest dosyć proste. Inaczej sprawa się ma poza bazą, czy w obozach. Ja staram się tak grzecznie o tym mówić, że jeśli mamy już coś zrobić, to musimy być “po decyzji”, czyli w momencie, kiedy wiemy, że nie mamy już czasu, żeby się do tego przygotowywać. Są to specyficzne rzeczy, ale człowiek się do tego przyzwyczaja, potrafi sobie to regulować. Organizm w danym momencie się spręża.

To trudniejszym tematem będzie pewnie mycie? Jak rozwiązujecie ten problem?

J.B.: To nie jest trudniejszy temat, bo… się nie myjemy. Faktycznie mamy takie miejsce w bazie, które znajduje się blisko kuchni, więc jest trochę ogrzewane. Są takie dni i tacy odważni chłopcy, którzy podejmują się kąpieli. Ale to jednostki. Dużo częściej używa się mokrych chusteczek. Istotne jest to, żeby o nie odpowiednio zadbać. One muszą być rozmrożone, bo jak je zostawimy w namiocie lub jakimkolwiek innym miejscu, to zamarzną i nie spełniają swojej funkcji. Mamy takie małe pudełeczka, które wsadzamy do kieszeni. Chusteczki trzymamy cały czas przy sobie, wtedy na bieżąco jesteśmy w stanie z nich korzystać. Kiedy przychodzi jakaś fajniejsza pogoda i namiot się nieco nagrzeje, można się rozebrać i takimi ściereczkami “wymyć”.

Temperatury w górach wysokich

(fot. archiwum Jarosława Botora)

Ale na zdjęciach z bazy widać, że czasami uczestnicy wyprawy są trochę lżej ubrani. Nawet na zewnątrz są bez czapek. Jakie temperatury panują normalnie w ciągu dnia, a jakie w nocy?

J.B.: Pewnie mówisz o zdjęciach, które robili Artur Małek z Markiem Chmielarskim. Artur jest wytrzymałym człowiekiem, dlatego zniósł to całkiem nieźle. W namiocie bywa ciepło, natomiast na zewnątrz temperatura nie jest nigdy wyższa niż – 12 stopni. W dni, kiedy słońce nie świeci, jest w granicach minus dwudziestu paru stopni. Każdy z nas, kto jechał na zimową wyprawę, nie spodziewał się tego, że będzie tutaj ciepło. Jednak organizm się do tego bardzo fajnie adaptuje. Potrzebuje trochę czasu, ale się przyzwyczaja do temperatury i potrafi się zaaklimatyzować nie tylko wysokościowo, ale też temperaturowo.

Przejdźmy do następnej sprawy. Mówiłem, że nie chcemy się na tym skupiać, ale też nie możemy całkowicie uciec od tematu. Chodzi o akcję ratunkową na Nandze. Tutaj są dwie opinie. Zdecydowana większość ma Was za bohaterów, a z drugiej strony pojawiają się skrajne głosy o egoizmie i porzuceniu Tomka Mackiewicza. Zadam pytanie wprost – czy była możliwość dotarcia do Tomka?

J.B.: Gdyby była taka możliwość, to pewnie byśmy się tego podjęli. Nie uważamy się za bohaterów. Byłem z chłopakami i wiem, jakie jest ich nastawienie. Była to normalna akcja ratunkowa. Nietypowa, bo prowadzona na dużo większej wysokości. Dla mnie był to teren nieznany, ale na akcję poleciało trzech chłopaków, którzy już wspinali się tą drogą. Trzeba zwrócić uwagę na warunki działania i czas, jaki mieliśmy do dyspozycji – jeden dzień, a w zasadzie wieczór, kiedy mogliśmy funkcjonować. Potem pogoda się popsuła. Denis z Adamem wyszli bardzo szybko do góry. Przejście było niezwykle dynamiczne. Dwa lata wcześniej, też zimą, Adam był tu z Jackiem Czechem. W cały miesiąc nie udało im się przejść tyle, co teraz chłopakom w 8 godzin! Mamy świadomość, że wykonaliśmy tyle, ile w danych warunkach można było zrobić. Posuwanie się dalej do góry, oznaczałoby pozostawienie Elisabeth w obozie, a raczej imitacji obozu, bo mieliśmy tam tylko płachtę biwakową. Kolejnej – trzeciej już nocy w takich warunkach – mogłaby ona nie przetrzymać, a na pewno powiększyłyby się jej obrażenia. Działanie zespołu powyżej obozu drugiego, ze względu na warunki atmosferyczne, było praktycznie niemożliwe. Stworzylibyśmy sytuację, która mogłaby się przerodzić w jakąś dodatkową akcję ratunkową i poszukiwanie Denisa oraz Adama. Wydaje mi się, że wtedy podjęliśmy jedyną słuszna decyzję.

Góry wysokie zimą

(fot. archiwum Jarosława Botora)

Wiemy, że się rozdzieliliście. Adam z Denisem wspinali się, a jakie zadanie przypadło Tobie i Piotrkowi?

J.B.: Jeszcze w trakcie lotu stworzyliśmy sobie kilka możliwych scenariuszy akcji. Chcieliśmy skorzystać z technik linowych, wylecieć jak najwyżej, podebrać Elisabeth z obozu i ewentualnie desantować tam zespół, który miał funkcjonować wyżej. Życie zweryfikowało te plany, bo okazało się, że nie będziemy mogli wykorzystać śmigłowców powyżej obozu pierwszego. Wyszło na to, że potrzebujemy szpicy, czyli takiego szybkiego zespołu oraz zespołu z poważniejszym sprzętem, który będzie mógł go zabezpieczyć medycznie i transportowo. Szpicę tworzyli Denis z Adamem, którzy dzięki temu, że wcześniej dotarli do obozu drugiego na K2, byli dobrze zaaklimatyzowani, no i dużo szybsi, niż my z Piotrem. Liczyliśmy się z tym, że np. dotrą do Elisabeth i Tomasza i będą z nimi schodzić. Musieliśmy stworzyć zaplecze, bo wiedzieliśmy, że w przypadku załamania pogody śmigłowce po nas nie wrócą i będziemy musieli przez trzy – cztery dni czekać w obozie pierwszym. Mieliśmy tam tlen, sprzęt biwakowy, pożywienie dla sześciu osób na cztery dni. Przygotowywanie zaplecza skończyliśmy około 12, może 1 w nocy. Cały czas byliśmy w kontakcie z Adamem i wiedzieliśmy, że Elisabeth schodzi.

Na co dzień latasz jako ratownik medyczny, jesteś przyzwyczajony do lotów śmigłowcem. Czy lot pod Nangę był w twojej ocenie niebezpieczny, czy wszystko było pod kontrolą?

J.B.: Myślę, że wszystko było pod kontrolą. Co prawda lądowanie w obozie pierwszym odbyło się na dwa razy i trzeba było część rzeczy wyrzucić w bazie, ale to są wszystko mechanizmy, które na co dzień bierze się pod uwagę w działaniach ze śmigłowcem. Czasami musi on zostać odciążony, żeby móc coś wykonać precyzyjniej, lepiej. Myślę, że można było się pokusić o sprawdzenie na jaką wysokość w danym dniu ten śmigłowiec jest w stanie się wznieść. Może wtedy nieco szybciej udałoby się dotrzeć do Elisabeth.

Wspinaczka w górach wsysokich

(fot. archiwum Jarosława Botora)

Wróćmy na K2. W tej chwili akcja dynamicznie ruszyła do przodu, bo pogoda na to pozwala. No ale nadchodzi załamanie, które ma potrwać około tygodnia. Czy osoby, które są w tej chwili u góry, mogą bezpiecznie wrócić do bazy?

J.B.: Myślę, że tak. Baza na pewno ma informację o załamaniu pogody. Do tego każdy z tych obozów jest zabezpieczony linami poręczowymi, dzięki czemu odwrót, nawet w złych warunkach atmosferycznych, będzie w miarę bezpieczny.

Czy macie wykupione jakieś specjalne ubezpieczenia, na taką wyprawę?

J.B.: Tak. Kosztowało to niemałe pieniądze, ale każdy z nas jest osobno ubezpieczony. Jeśli zajdzie taka potrzeba, do dyspozycji będzie śmigłowiec ratunkowy. Oczywiście w pewnych warunkach pogodowych i przy zachowaniu rozsądku, jeśli chodzi o wysokość.

Jaka była Twoja pierwsza myśl, gdy stanąłeś pod K2?

J.B.: Miałem okazję stanąć pod K2 już latem 2016 roku. Faktycznie, wrażenie jest bardzo duże. Człowiek ma świadomość, że stoi przed jedną z najładniejszych gór na świecie, a zarazem przed jedną z najbardziej niebezpiecznych. Jest to w jakimś sensie ukoronowanie drogi, którą przeszło się w górach. Teraz zimą na pewno jest ona jeszcze bardziej surowa i niebezpieczna, ze względu na to, że nie ma praktycznie śniegu, tylko skała. Robi to dużo większe wrażenie.

Wyprawa na K2 w 2018

(fot. archiwum Jarosława Botora)

Denis Urubko 3 lata temu opublikował tekst, w którym dosyć kategorycznie stwierdził, że zima w wysokich górach kończy się 28 lutego. Nawet zakwestionował pierwsze wejścia Polaków na niektóre szczyty, ponieważ miały one miejsce w pierwszej połowie marca. Dzisiaj mamy 19 lutego, nadchodzi załamanie pogody. Co środowisko myśli o tym, kiedy kończy się zima?

J.B.: Nie wiem co sądzi środowisko, natomiast mogę powiedzieć, jak ja to postrzegam. W tym samym artykule można przeczytać też, że zima zaczyna się 1 grudnia. To znaczy, że można pojechać w październiku, założyć liny poręczowe, przygotować sobie drogę i wejść – na przykład 6 grudnia. Pytaliśmy, czy to będzie wtedy wejście zimowe, skoro większość czasu operujemy w górach w okresie jesiennym. Trzeba założyć sobie jakieś ramy, a skoro kalendarzowa zima kończy się 21 marca, to dla mnie wtedy kończy się możliwość zdobywania ośmiotysięczników zimą.

Ja bardzo szanuję Denisa, to jest duża indywidualność, człowiek chcący pomagać ludziom w górach, natomiast w tej kwestii mamy po prostu odmienne zdania. Nie rzutuje to jednak na współpracę z nim w górach.

Dziękuję za spotkanie. Myślę, że będziemy wszyscy śledzić dokonania ekipy na K2. Życzymy jej sukcesu i pogody.

J.B.: Trzeba życzyć im paru dni pogody. Tam naprawdę jest super zespół. Ludzie szybcy, a zimą trzeba być szybkim, żeby móc to zrobić sprawnie i bezpiecznie. Jak im góra da szansę i będzie trochę pogody to myślę, że może się udać.

Z Jarosławem Botorem rozmawiał Piotr Czmoch

* Zdjęcia pochodzą z wyprawowego archiwum Jarosława Botora.

                 

Udostępnij

Strona wykorzystuje pliki cookies w celach wyłącznie statystycznych. Jeśli nie chcesz, by pliki cookies były instalowane na Twoim dysku zmień ustawienia swojej przeglądarki. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na wykorzystanie plików cookies. Dowiedz się więcej.