Do napisania poniższego tekstu skłonił mnie jeden z dni, jakich wiele miałem w swoim życiu, szczególnie w ostatnich latach. Restday. Dla niewtajemniczonych – to dzień odpoczynku pomiędzy dniami wspinaczkowymi (najczęściej dwa dni wspinania plus jeden restday). W taki dzień szukam miejsca z WiFi. Zasiadam przy kawiarnianym stoliku w małej miejscowości, którą znają wyłącznie wspinacze. Piję kawę za kawą, czasami urozmaicając sobie dzień małym piwem czy szklaneczką wina...
Lokalsi mieszają się ze wspinaczami przy kontuarze. A ja pracuję, próbując zredukować ilość maili narosłych przez poprzedni, wspinaczkowy dzień. Mimowolnie, bez kontroli, spoglądam na każdego wchodzącego do środka człowieka.
Siedziałem więc sobie listopadowego, ciepłego dnia, w jednym z centralnych miejsc w Siuranie. Dwa i pół tysiąca kilometrów od Rzędkowic (które kojarzą mi się z centralnym miejscem wspinaczkowym w Polsce). Siedziałem i co chwilę przerywałem pracę, aby wymienić kilka słów ze znajomym, który wchodził do środka. Z Polaków byli to na przykład Marcin Wszołek („mamy dzisiaj resta”) czy Rafał Porębski („mam tylko pięć minut, bo lecę zaraz na Maltę”). Ten drugi to już jest chyba lokalsem. Ale znajomych Polaków spotyka się praktycznie na każdym wyjeździe. Zacząłem się więc dziwnie czuć, kiedy pojawiali się znajomi innych narodowości. Zawsze czułem, że świat wspinaczkowy jest mały, ale w tym dniu poczułem to szczególnie.
Jedna z popularniejszych restauracji na Kalymnos (fot. Paweł Wrona)
W pewnej chwili, idąc po kolejną cafe solo zagadała do mnie Polka siedząca z grupą Anglików. Wśród nich rozpoznałem Kanadyjczyka, którego spotkałem sześć lat wcześniej w Terradets. Dobrze pamiętał Łukasza Dudka, tego: strong polish climber, z którym miałem przyjemność wtedy być na wyjeździe. Drugiego z Kanadyjczyków zabraliśmy wtedy w drogę powrotną na lotnisko w Barcelonie. Zaczęliśmy więc rozmawiać o tym, jaki ten wspinaczkowy świat jest mały. Że co chwilę spotyka się znajomych. Albo kogoś, kto zna tego, z którym wspinałeś się kilka miesięcy temu. Kanadyjczyk w pewnej chwili powiedział, że to jest zupełnie normalne, bo wspinaczy spędzających dużo czasu w sportowych rejonach nie jest wcale tak dużo. Może około tysiąca. A sensownych rejonów wspinaczkowych też nie tak znowu wiele. Więc jeżeli spędzasz trzy – cztery miesiące w roku na wspinaniu, to musisz spotykać te same osoby. Zaczęliśmy się nad tym zastanawiać przy wieczornym winie, nie wchodząc w szczegóły, czy ten tysiąc wspinaczy to liczba za mała czy za duża. Bo niby dlaczego nie kontynuować tak dobrze zapowiadającego się dnia przy hiszpańskim winie? Jutro zaczyna się weekend, więc maili nie przybędzie. Mogą poczekać.
Wspinacze to chyba faktycznie ludzie, z którymi lubię spędzać czas. Zakręceni wokół kompletnie bezsensownej aktywności. Wyglądający trochę dziwnie. Jacyś wysuszeni, nienaturalnie uśmiechnięci, a czym dłużej na wyjeździe, tym bardziej przypominający kloszardów. Niezależnie od tego kim są w życiu zawodowym. A przekrój zawodów jest pełen. Oprócz polityków (nie spotkałem ani jednego). Ci wspinacze, którzy wspinają się dużo, obowiązkowo muszą wychodzić z samochodów mniej czy bardziej przystosowanych do spania, czy chociaż podróżowania przez kilka tygodni.
Wspinaczkowy parking “mieszkalny” (fot. 8academy)
Wspinacze parkują te swoje samochody w miejscach znanych każdemu wspinaczowi. Wspinają się całymi dniami obok siebie. Po czym spotykają się znowu po kilku miesiącach czy latach ponownie. I są cały czas tacy sami. Cały czas tak samo zakręceni na uprawianiu bezsensownej czynności, jaką jest wspinanie. Te wspólne przebywanie obok siebie pozwala poznać naprawdę ciekawych ludzi. Umawiać się na kolejne wyjazdy. Wymieniać informacjami o rejonach, miejscówkach do spania i innych patentach, które ułatwiają to całe wspinanie.
Tylko z tego roku przypominam sobie najbardziej charakterystyczne przypadki. Z parą Australijczyków wspinałem się dwa tygodnie w Tarnie. Potem spotkaliśmy się w St. Legere, a jesienią znowu byliśmy dwa tygodnie w Terradets. Latem w Fontainebleau spotkałem rodzinę Francuzów, którzy mieszkają w Stanach, ale rok temu spotkałem ich w kanadyjskim Squamish. Zresztą w Squamish wspinałem się wtedy z kolegą, który wiele lat temu wyjechał z Polski. W każdym przypadku mieliśmy wspólnych znajomych. Poznanych podczas wspinania. Poza tym wracając w każdy wspinaczkowy rejon spotykam zawsze tych samych lokalnych wspinaczy. Potem spotykam ich w innych rejonach Europy. Bo praktycznie każdy wspinacz podróżuje. Nawet jak na kilka lat życie zmusza go do przerwy we wspinaczkowym życiorysie, to w końcu znowu wsiada w samochód. Bo jest wspinaczem.
Do zobaczenia w skałach. Albo na kawie.
Wspinaczkowy bar w Cornudeli (fot. 8academy)
Strona wykorzystuje pliki cookies w celach wyłącznie statystycznych. Jeśli nie chcesz, by pliki cookies były instalowane na Twoim dysku zmień ustawienia swojej przeglądarki. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na wykorzystanie plików cookies. Dowiedz się więcej.