W tym roku minęły trzy lata od śmierci Artura Hajzera, polskiego taternika, alpinisty i himalaisty, twórcy i szefa programu Polskiego Himalaizmu Zimowego; mojego przyjaciela… Ten tekst jest pożegnaniem z Arturem. Pożegnaniem ze “Słoniem”.
Cenię góry prawie ponad wszystko, bo są jak mało co w otaczającym świecie, poza dobrem i złem. Lecz mam świadomość, że piękno gór jest w nas samych, w ludziach – nie sadzę, aby orzeł szybujący nad nimi, zachwycał się pofałdowanym pejzażem. Góry są martwe, to tylko skała i lód. Gdy z tych gór nie wraca kolega, przyjaciel, pojawia się odwieczne pytanie, czy warto…?
Zwykły dzień w pracy. Wsiadam w auto i jadę ze Śląska na wschód. W jednej z podrzeszowskich firm sprawdzam realizację zlecenia. Potem dalej autem, kierunek Płońsk, gdzie mamy realizację projektu. Po drodze zatrzymuję się, aby coś zjeść. Nie jest zdrowo, wciskam w siebie kebab i Coca-Colę. W ogóle często w pracy jem „złe” rzeczy, mam tego świadomość i często myślę o tym, aby porzucić zły nawyk jedzenia w biegu i czego popadnie. Kebab mi nie smakuje, ale wmuszam go w siebie.
Droga do Płońska strasznie się dłuży, czuję się coraz bardziej zmęczony, ponad 600 km po naszych drogach potrafi zmęczyć. Tuż za Warszawą w dziwny, niespodziewany sposób, prawą stroną samochodu łapię pobocze, wzbijają się w powietrze tumany kurzu. Przyspieszam i szybkim sprawnym ruchem kierownicy wyprowadzam auto na właściwy tor jazdy. Zwalniam i jadę spokojnie, zostało już niewiele kilometrów do celu. Letni dzień chyli się ku końcowi, czasami zerkam na czerwoną ogromną kulę, skrywającą się za horyzontem. Zauważam, że mam problemy z koncentracją, po paru kilometrach jakaś siła znowu ściąga mnie w prawo – pomimo mojej woli – auto gwałtownie podskakuje na wybojach pobocza. Zatrzymuję samochód ale całe zdarzenie nie robi na mnie wrażenia, jednocześnie zauważam że jestem apatyczny, co tłumaczę sobie zmęczeniem spowodowanym wielogodzinną jazdą samochodem. Zbieram się w sobie, koncentruję i ruszam do pałacyku w Zdunach, gdzie mam zarezerwowany nocleg. Jadę jak automat, niby źle się czuję, ale jadę, przecież przejechałem już tyle kilometrów. Może ten kebab był nieświeży i stąd złe samopoczucie?
Późnym wieczorem docieram na tereny Pałacu w Zdunach, wysiadam z auta i od razu przy samochodzie wstrząsają mną torsje – wymiotuję. No tak, jednak coś się dzieje, jednak kebab – klnę w myślach. Witam się z właścicielem, idę do swojego stylowo urządzonego apartamenciku. Prysznic czyni cuda, jest lepiej, rzucam się na łóżko, staram się zasnąć ale… ale widzę, że okazały żyrandol zwisający jak sopel lodu z sufitu, zaczyna tańczyć – biegnę do toalety i wymiotuję. Tak dzieje się kilkanaście razy w ciągu nocy. Walczę sam ze sobą bijąc się w myślach, że przecież to niemożliwe, aby zwykły kebab… Jednocześnie obiecuję sobie, że już nigdy nie tknę fast food’u.
Zimowe zdobycie Gaszerbrum I, bez Artura Hajzera nie byłoby to możliwe… (fot. ze zbiorów autora)
W środku nocy budzą mnie torsje. Już nie mam czym zwymiotować, problemem staje się utrzymanie równowagi. Oczy zalewają mi się łzami, aby iść do toalety muszę trzymać się ściany, nie potrafię o własnych siłach wrócić do łóżka. W tym całym chaosie kiełkuje, przedziera się myśl, że kur… to nie może być kebab! Nie pamiętam ile czasu spędziłem w łazience, może to był moment, a może siedziałem tam wiele godzin, wiem tylko, że stoczyłem walkę, by wrócić do łóżka – już nawet podpieranie się o ścianę nie było kluczem do sukcesu. Wszystko wokół mnie wirowało. Zaczęło świtać, z trudem dzwonię na recepcję i proszę o wezwanie pogotowia. Po 20 minutach są ratownicy medyczni, widzę po ich minach, że za bardzo nie wiedzą co za mną zrobić. No tak zatrucie… Jednak wciąż nie potrafię równowagi złapać, chociaż wydaje mi się, że czuję się lepiej niż w nocy. Zabierają mnie do szpitala. W izbie przyjęć leżę na kozetce i czuję, że znowu świat wokół zaczyna wirować, do tego zauważam, że mam 40 nieodebranych połączeń telefonicznych od Izy Hajzer, od Janusza Majera i od Artura Paszczaka. Biję się w myślach, co się dzieje?, przecież to niemożliwe aby wiedzieli, że wylądowałem w szpitalu. Wykorzystuję moment, gdy lekarz wychodzi z gabinetu, oddzwaniam do Paszcza: – Jasiu, Kaczkan się skasował! – Co kur..! – wyrywa mi się… – Artur Hajzer dzwonił do polski z telefonu satelitarnego i poinformował, że Marcin Kaczkan spadł w przepaść! (w rzeczywistości Artur tylko oczami wyobraźni widział spadającego Marcina).
W ułamku sekundy zrozumiałem skąd taka ilość prób dodzwonienia się do mnie! Staram się oddzwonić do Izy i Janusza, zajęte. Po chwili ponownie dzwoni Paszczu i pyta się mnie czy wiem co się dzieje? Wraca lekarz. Staram się dodzwonić to do Izy, to do Janusza, wreszcie odbiera Iza. Słyszę że jest zapłakana, mówi coś, w co nie mogę uwierzyć – Artur spadł, nie żyje!
– Cooooo?! Krzyczę przez telefon. Iza pyta czy w obozie drugim na Gasherbrumie I może usiąść śmigłowiec – tak Iza, może tam usiąść śmigłowiec, ta przełęcz to ogromne rozległe platto – Cooo ty Iza mówisz do mnieee!?
Podchodzi lekarz i nakazującym tonem prosi, abym nie korzystał w tym miejscu z telefonu. Kładę go na klatce piersiowej, odpływam, wszystko nie ma swojego miejsca, wszystko jest obce i wiruje wokół mnie, czuję tylko wibracje telefonu informującą o przyjściu kolejnych dziesiątek wiadomości SMS. Nie potrafię ich odczytać, nie potrafię podnieść rąk. Zabierają mi telefon. Tomograf, rezonans, doppler, neurolog, laryngolog. Grupa lekarzy informuje mnie że muszę pozostać w szpitalu, że przechodzę właśnie udar niedokrwienny…
Artur Hajzer “Słoń”: 1962- 2013 (fot. Janusz Gołąb)
Nie potrafię o niczym innym myśleć jak o Arturze, Izie, Marcinie, o Gasherbrumie, którego tak dobrze znam, o tym czy mogę jeszcze w jakikolwiek sposób pomóc. Przez trzy kolejne dni leżę pod kroplówką. Mam problem z wymową, czuję że lekko zdrętwiała mi część ust nad wargą. Dają mi jakieś leki. Czwartego dnia wstaję o własnych siłach, chodzę jak dziadek. Jestem jakiś usztywniony, walczę sam ze sobą, staram się śmielej stawiać kroki, ale nie wychodzi mi to. Po tygodniu, była to sobota, otwieram rano oczy i nie wstając z łóżka czuję, że nastąpiła zmiana. W nocy śniły mi się zimne stoki Kuluaru Japońskiego, pamiętam ten sen doskonale, czuję że wróciły mi siły. W szpitalu trzymają mnie dwa tygodnie, pani ordynator wygooglowała jakimś cudem informacje o pacjencie J.G i na pożegnanie prosi o autograf w albumie z górami. Staram się uśmiechać. Dostaję miesiąc zwolnienia lekarskiego jest koniec lipca 2013 roku. Po powrocie na Śląsk zbieram się aby zadzwonić do Izy, nie starcza mi odwagi. Nie mogę sobie miejsca znaleźć, w myślach przeklinam Artura, jestem wściekły, że nam wszystkim to zrobił, że nas zostawił. Mieszkanie, miasto, wszystko jest obce, nic nie cieszy. Mam chodzić na rehabilitację, zapisać się do przychodni i chodzić. Czuję że muszę się wewnętrznie pożegnać, pożegnać ze Słoniem. Rehabilitacja musi poczekać. Pierwszego sierpnia jestem z rowerem MTB w Bieszczadach. Przez kolejne 12 dni pokonuję Główny Szlak Beskidzki – najdłuższy szlak w naszych górach – który staje się dla mnie pożegnaniem z Arturem.
P.S. W ramach rehabilitacji rok później staję na szczycie K2.
—-
Pamięci Artura Hajzera (28.06.1962 r. – 07.07. 2013 r.), zmarłego na stoku Gaszerbrum I w Karakorum.
Strona wykorzystuje pliki cookies w celach wyłącznie statystycznych. Jeśli nie chcesz, by pliki cookies były instalowane na Twoim dysku zmień ustawienia swojej przeglądarki. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na wykorzystanie plików cookies. Dowiedz się więcej.