"To, czy moje wysiłki zakończą się czymś, co moi towarzysze - wspinacze postrzegają jako triumf lub porażkę, jest bez znaczenia. Sukces, gdy się go osiąga, jest zwodniczy: bo za nim stoi sława, bo mieści w sobie wyczyn, bo w nim kryje się najszczęśliwsze zakończenie. Porażka to bardziej wartościowy owoc; zrodzony w wymagającym nakładu pracy, pokrętnym procesie. Sięgnięcie po raki i dziaby po niepowodzeniu zmusza mnie do przyznania się do własnych braków; do wyciągania z nich lekcji, a także do korzystania z mocnych stron, których się w sobie doszukałem." - Steve House, alpinista
Jedną z rzeczy, których nauczyły mnie wędrówki długodystansowe jest nieprzywiązywanie się do wyniku. To trudne, gdy jedziemy do innego kraju, czasem na inny kontynent, z myślą o przejściu w całości jakiegoś szlaku. Kiedy myślę o długich dystansach, myślę o tysiącach kilometrów pokonanych pieszo. Takie przedsięwzięcie to miesiące planowania, spędzone nad mapami, opisami szlaków, z arkuszem kalkulacyjnym pod ręką. A potem skok na główkę, gdyż nigdy nie wiemy na pewno, co czeka nas na miejscu. Nawet najlepsze prognozy mogą zawieść, a marsz trwający miesiące na pewno przyniesie niespodzianki. Musi przynieść, inaczej nie nazywalibyśmy naszych wyczynów przygodą. Gorzej, jeśli ta przygoda oznacza, że nie możemy ukończyć całego przedsięwzięcia.
Wycof z zaplanowanej drogi lub szlaku to gorzka pigułka. Dla każdego człowieka ważne jest jednak, by znać nie tylko smak zwycięstwa. To moment, w którym poznajemy nasze słabości, wzmacnia nas i pokazuje, czego jeszcze nie umiemy.
Lub na co nie mamy wpływu.
Plan wydawał się prosty: przejść zimą grzbiet Karpat Ukraińskich na odcinku między Polską a Rumunią. Ten odcinek to niewielki fragment całego łuku karpackiego. Latem jego przejście zajmie sprawnemu i doświadczonemu piechurowi 2 tygodnie. A zimą? Tu wszystko zależy od warunków.
Ukraińskie klimaty (fot. autor)
Przed II wojną światową, gdy grzbiet tych gór stanowił część polskiej granicy, prowadził nim szlak. 440 km ścieżki było przedłużeniem Głównego Szlaku Beskidzkiego. Po dekadach zapomnienia, jego przebieg został odtworzony przez kilku pasjonatów, którzy ukończyli jego przejście. Znałem te góry i przeszedłem część tej trasy latem. A zimą? Czy takie przejście było możliwe? Przy mrozie i wietrze, w pojedynkę, bez wsparcia osób z zewnątrz? Postanowiłem spróbować. Kilkanaście dni pracy nad mapami i staranne zaplanowanie zaopatrzenia podpowiadało, że ten dziki plan – samotny marsz przez kilkaset kilometrów dzikich gór – może się udać.
7 stycznia, w nocy, z zapakowanym do pełna plecakiem, wysiadam na stacji kolejowej w Siankach. To początek mojego szlaku. Spodziewałem się, że spędzę noc na stacji i rano ruszę w góry. Budynek stacji jest jednak w remoncie. Miejscowy zawiadowca nie wierzy oczom, widząc mnie, idącego samemu na połoninę. Jest -27°C, w górze jeszcze mniej. Gdy dodać do tego wiatr, odczuwalna temperatura na szczytach wynosi poniżej -40°.
Nastojaszcza karpacka zima! (fot. autor)
– Zwariowałeś! Tyle śniegu! – mój gospodarz, Wiktor, pokazuje, że świeży puch sięga do piersi. Z pewnością przesadza, wiem o tym, ale oznacza to, że warunki są gorsze, niż przypuszczałem. Rozsądek nakazuje przeczekać ten największy mróz i iść w góry, gdy warunki odrobinę zelżeją. Trudno i darmo, z przymusu spędzam noc i kolejny dzień na stacji. Przez oszronione szyby patrzę na odległe szczyty Halicza i Bukowego Berda po polskiej stronie. Pod bezchmurnym niebem wyglądają niewinnie. Dopiero później dowiem się, że tamtego dnia mój górski znajomy wzywał tam ratowników, pokonany przez wiatr i mróz. Przesiadujemy za stołem, towarowe pociągi toczą się po szynach, czas płynie leniwie, a w telewizji film kostiumowy goni teleturniej. Wieczorem zbieramy się do wymarszu. Marszrutka podwozi nas do wsi kilkanaście kilometrów dalej. Wiktor zabiera mnie do swojego domu. Trafiam do gościnnej rodziny akurat w święta prawosławnego Bożego Narodzenia.
Kolejny dzień nie przynosi zmian. Moi gospodarze żartują z wariata, który w zimę dziesięciolecia wybrał się w ukraińskie Bieszczady. Przesiadujemy w kuchni, rozmawiamy, jemy domowe warienniki. Dopiero pod wieczór zjawiają się chmury, zwiastujące wyż i nieznaczne ocieplenie. Wiktor wciąż kręci głową, ale przystaje na mój plan, bym podjechał autobusem na południe i wszedł przynajmniej na szczyt Pikuja, najwyższy w paśmie Bieszczadów. Uniknę dzięki temu podchodzenia długą połoniną, gdzie przez 2-3 dni będę wystawiony na wiatr.
Autobusem, autostopem i pieszo docieram wieczorem do wsi Husne, skąd zaczyna się ścieżka na szczyt. Obieram wariant nieco dłuższy, ale dający większe schronienie w lesie. Za ostatnim domem zakładam rakiety śnieżne, wychodzę na łąkę i… już wiem, że lekko nie będzie. Biały puch jest głęboki, zapadam się w nim po kolana. Jest też gęsty i każde wyciągnięcie buta wraz rakietą to dodatkowe kilogramy, które muszę podnieść. Po godzinie docieram ledwie do granicy lasu, wciąż widząc zabudowania wsi, a już zmęczony. Biwakuję pod bezchmurnym niebem. Ziąb, sączący się dyskretnie do wnętrza śpiwora wskazuje, że mróz znów spadł do -25°. Gotowanie, gdy gaz ledwie ciurka z kartusza, także wymaga samozaparcia.
Biwak pod bezchmurnym niebem (fot. autor)
Nad ranem ruszam w las. Między drzewami śnieg jest jeszcze gorszy, w dodatku drogę zagradzają gęste świerczyny, kluczę, wyszukując przejście, którego nie ma. Wysiłek brnięcia w gąszczu potęgują konary, o które zaczepiam rakietami. Każdy krok to jak wydobywanie się z gęstej lawy, każde 3 minuty to ciężki oddech i odpoczynek. W ciągu godziny takiego brnięcia nie urobiłem nawet pół kilometra od granicy lasu. Przebijanie się przez ten gąszcz nie ma sensu. Zawracam do wsi i szukam innej drogi. Mapa pokazuje alternatywną ścieżkę, wiodącą pod sam szczyt. Może będzie mniej bezpieczna pod względem warunków lawinowych, ale przynajmniej nie stracę na niej tyle sił, co w tej plątaninie.
Pod wieczór wydaje się, że robię postępy: nie widzę już zabudowań, zamiast nich jest milczący las i wyraźna przecinka między drzewami. Nie walczę już z konarami na drodze, ale wcale nie idę szybciej, olbrzymie poduchy śniegu zakryły las i ścieżkę. Każdy krok to wciąż olbrzymi wysiłek, każdy ruch to wydobywanie się na powierzchnię śniegu i natychmiastowe zapadnięcie w nim. Do cholery, dlaczego przed przyjazdem tutaj nie trenowałem podnoszenia ciężarów? To by mi przynajmniej pomogło. Gdy patrzę wstecz, widzę głęboki korytarz, jaki wydrążyłem w ciężkim puchu. Odcinek, który latem zająłby kwadrans, pokonałem tego wieczoru w ponad 3 godziny. Choć do szczytu nie jest daleko, nie ma co marzyć o dotarciu pod połoninę. Nie udaje mi się nawet wyjść z dna doliny. Już w nocy kopię platformę pod mojego tarpa: prawie godzinę zajmuje mi dotarcie do twardego gruntu.
Pod wieczór robię pewne postępy… (fot. autor)
Poranek nie przynosi zmian. Pogoda wciąż idealna, szczyt Pikuja zwodniczo blisko, a moje tempo, mimo odpoczynku, wciąż makabrycznie niskie. Siły, które odzyskałem nocą, zużywam szybko na samotnym torowaniu w białej pustce. Mija godzina, a mi wydaje się, że wciąż widzę za drzewami łąkę, na której biwakowałem. Jest źle. Jest bardzo źle. Podobnych warunków nie doświadczyłem od 10 lat i wiem, że jeśli nic się nie zmieni, nie dam rady. Choć mam przed sobą cały dzień, w tym tempie nie wejdę na szczyt. Rakiety nie wystarczą, potrzebne byłyby narty i to o jakieś niesamowitej powierzchni. Od samej połoniny dzielą mnie 3-4 kilometry. Biorąc pod uwagę, że powoli będę tracił siły, pokonam ten dystans… jutro. W dodatku dojście na grzbiet to tylko połowa drogi, a z letniej wędrówki pamiętam wschodnie zbocza Pikuja jako zagmatwany las. Jeśli dojdę na szczyt wyczerpany, kto wie, w jakim stanie z niego zejdę? Decyzja może być tylko jedna: zawracam.
Noc spędzam we wsi, kilka kilometrów dalej. Ogrzany i suchy kalkuluję swoje szanse. Niedaleko stąd jest przełęcz, przez którą przebiega droga. To mało elegancki, ale skuteczny sposób, by wreszcie stanąć na głównym grzbiecie Karpat. A dalej? Do kolejnych osiedli szlak schodzi po kilkudziesięciu kilometrach. Biorąc pod uwagę warunki i to, że w lesie, pod drzewami, śnieg jest nie do pokonania, wejście tam może oznaczać pułapkę. Może gdybym przeczekał kilka dni, temperatura podskoczyłaby, a luźny puch zbił się nieco i ustabilizował… Kombinuję, czując, że mój plan coraz bardziej ucieka przez palce. Mam czas by czekać. Pytanie tylko: jak zmienią się warunki?
Poranek to brutalna weryfikacja jakichkolwiek nadziei. Chmury wracają, przynosząc nowe warstwy śniegu. Mróz trzyma, nie ma więc opcji na jego zgęstnienie. Po południu już nie tylko ścieżki w górach, ale i główne szosy przez Karpaty stają się wyzwaniem. Myśl o wejściu na szlak pryska: poprawy nie będzie. Wychodzę na drogę, by złapać autobus w doliny, a pod wieczór trafiam do miasteczka Sławskie, na wschodnim krańcu Bieszczadów.
„Nastojaszcza karpacka zima!” – woła Ukrainiec, gość mojego pensjonatu. Próba wyjścia w góry – swoista wizja lokalna w okolicy – nie dała mi ani odrobiny więcej nadziei. Decyzja może być tylko jedna: powrót. Z tarczą czy na tarczy – trudno powiedzieć, bo choć na moim szlaku nawet nie stanąłem, wracam bezpiecznie. Dalej, w głębi gór, pośród znacznie dzikszych Gorganów, śniegu będzie jeszcze więcej, a przejście przez karpacką puszczę byłoby niewykonalne. Dalej, na odsłoniętych grzbietach, w pobliżu granicy rumuńskiej, ogłoszono już lawinową „trójkę”. Kiedyś trafiłem w góry przy takim zagrożeniu i wiem, że to nie na moje umiejętności. Na moje nerwy też nie. Góry poczekają, ale tylko wtedy, gdy będę umiał z nich wrócić we właściwym momencie. Nawet tu, w znacznie niższych Bieszczadach, zawietrzne stoki pokryte są poduchami niestabilnego puchu. Wracam.
W obliczu żywiołu narty też byłby prawdopodobnie nieprzydatne (fot. autor)
Nie przywiązywałem się do wyniku, chcąc po prostu cieszyć się wędrówką. To sprawiło, że nie wracałem z poczuciem klęski. Siedząc w autobusie do Polski analizowałem jednak możliwości zastanawiając się co jeszcze można było zrobić? W tych okolicznościach niestety raczej nic. Czekanie na poprawę warunków nic by nie przyniosło, chyba, że zostałbym na Ukrainie do lutego. Sprzęt miałem przygotowany bezbłędnie. Plan także był dobry, niestety ilość śniegu na szlaku nie pozwoliła nawet na jego rozpoczęcie. Nawet bardzo szerokie narty nie zmieniłyby prawdopodobnie mojej sytuacji.
Po raz pierwszy w mojej górskiej karierze niepowodzenie okazało się tak wielkie. Jak sobie z nim poradzić? Gdy długo szykowany wyjazd nie przynosi rezultatu, można popaść w zniechęcenie, zacząć bez końca wałkować go, myśląc „co by było, gdyby…”. Nie ma to jednak sensu. Ważne jest bycie szczerym ze sobą i odpowiedzenie na pytanie: co poszło nie tak? Ważne też, by pamiętać, że porażka na wyprawie nie oznacza, że Ty i Twój wysiłek nie macie sensu. Porażki nie wolno traktować jako części nas samych, ale coś zewnętrznego, co przydarza się i przechodzi. My pozostajemy tacy sami, co najwyżej mądrzejsi o kilka refleksji. A na koniec ważne jest posiadanie w zanadrzu jakiegoś pomysłu, który można zrealizować zamiast. Nawet jeśli jest to coś drobnego, podniesie nas na duchu. Kilka dni po powrocie z Ukrainy zrobiłem zimowe przejście Szlaku Orlich Gniazd. Ścieżka wśród pagórków i lasów Jury, wśród cywilizacji, nie była niczym wielkim, gdy porównać ją z puszczą karpacką. Dała mi jednak poczucie, że nie zmarnowałem tej zimy kompletnie.
Trzeba otrzepać plecak i ruszać przed siebie (fot. autor)
„Porażka to bardziej wartościowy owoc” napisał Steve House w swojej książce „Poza górą”. Trzeba więc otrzepać plecak i rakiety, wyciągnąć wnioski z tej lekcji i planować dalej. W ostatecznym rozrachunku niepowodzenie to znacznie lepszy nauczyciel, niż sukces i odpowiednio przyjęte, potrafi nas wzmocnić znacznie bardziej.
Strona wykorzystuje pliki cookies w celach wyłącznie statystycznych. Jeśli nie chcesz, by pliki cookies były instalowane na Twoim dysku zmień ustawienia swojej przeglądarki. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na wykorzystanie plików cookies. Dowiedz się więcej.