Właśnie mija dwadzieścia lat od kiedy zaczęłam się wspinać. Dwadzieścia lat, podczas których nastąpiło kilka przełomowych dla mojej kariery momentów. Najważniejsze z nich to oczywiście sukcesy, które dawały mi wiarę w siebie i motywowały do dalszego treningu. Parę razy udało mi się dojść do tzw. maksa i mam nadzieję, że jeszcze wiele razy go osiągnę lub może przekroczę, bo w końcu kolejne dwadzieścia lat przede mną.
Zaczęło się niepozornie. Byłam jednym ze słabszych i najbardziej strachliwych dzieciaków spośród kilkunastu, z którymi zaczynałam przygodę ze wspinaczką. Na czele tych, którzy mieli ze wspinania zrezygnować, bo brakowało mi sportowego zacięcia. Najchętniej wspinałam się na wędkę, po drogach, które nie wymagały ode mnie zbyt dużego wysiłku. Lubiłam wspinaczkowy spacer. Nie przepadałam za ostrą rywalizacją. Wszelkie naciski otoczenia powodowały odwrotny skutek. Zamiast mnie mobilizować, zniechęcały. Unikałam walki w skałach symulując kontuzje i choroby. W końcu, kiedy już wszyscy odpuścili sobie ,,robienie ze mnie zawodnika”, mogłam w swoim tempie rozpocząć proces przełamywania się.
Moment, w którym mi się to udało, nastąpił, gdy nikt nade mną nie stał i nie mówił, co mam robić. Najlepiej z tamtego okresu wspominam wakacje spędzone z Marcinem Machem na Pochylcu, gdzie oboje, bez presji otoczenia, próbowaliśmy opanować strach. Samodzielność i spokój, pomogły mi zacząć cieszyć się walką na trudnych drogach.
Do wspinania zachęcała mnie też przynależność do grupy. Najważniejszym elementem tej grupy był mój brat bliźniak, któremu chciałam dorównać. Gdy większość dziewczyn się wykruszyła, szczególnie tych silniejszych, pozostało mi trenowanie z chłopakami. Wydaje mi się, że był to bardzo ważny czynnik, który pomógł mi wskoczyć na wyższy poziom. Trenując z nimi dawałam z siebie wszystko, żeby za bardzo nie odstawać. Za to porażek nie odczuwałam tak dotkliwie, bo przecież byli facetami. To dzięki próbom dorównania im i ciężkim treningom z Maćkiem Oczko na Koronie, w 2000 roku wygrałam swoje pierwsze Mistrzostwa Świata Juniorów w prowadzeniu. Jechałam z marzeniem o wejściu do finału, a wróciłam ze złotym medalem, który zrobił ze mnie w końcu zawodniczkę z prawdziwego zdarzenia. Dzięki temu zaczęłam wierzyć w swoje możliwości i poczułam się jak prawdziwy sportowiec. Rok później obroniłam tytuł mistrzowski i przez kolejne lata walczyłam w juniorskiej czołówce.
Wczytuję galerię
Nieoceniony wkład w mój rozwój wspinaczkowy mieli trenerzy: Renata Piszczek, Michał Wajda i Maciek Oczko. W skałach i na zawodach długo potrzebowałam obok siebie osób, które wierzyły w moje możliwości bardziej niż ja sama. Bardzo dużą rolę w odkrywaniu mojego potencjału miało również wspinanie on-sight. Ten styl dawał mi poczucie, że osiągnęłam coś sama, bez niczyjej pomocy (patentów). Budowało to moją pewność siebie i bardzo rozwijało wspinaczkowe umiejętności. Ważną drogą stała się dla mnie moja pierwsza 8a OS – Gracias Fina (Rodellar, Hiszpania). Było to pierwsze takie przejście w historii polskiego kobiecego wspinania. Pokonałam ją w 2005 roku mając 19 lat. Kolejną przełomową dla mnie drogą był Geminis. Kilka dni przed jego pokonaniem, przeszłam swoją pierwszą 8b RP, więc nie śniłam nawet o próbach na 8c. Dwa tygodnie, które spędziłam na drodze Geminis, pamiętam jako okres przełamywania swoich barier i osiągania swojego maksymalnego poziomu. Choć wycena Geminisa uległa zmianie, nie ma to znaczenia, bo dla mnie, to była wtedy najtrudniejsza droga, jaką zrobiłam. Dzięki niej, uwierzyłam, że mogę wspinać się na wysokim poziomie.
Na drodze Gracias Fina 8a w Hiszpanii (fot. Maciek Oczko)
Kolejną drogą, która zapadła mi w pamięć była Próba Turinga VI.6+ na Dupie Słonia. Pionowa płyta, gdzie prawie każdy ruch był dla mnie wymagający. Gdy mój brat zachęcił mnie do prób, nie widziałam szans na sukces. Poświęciłam dużo czasu na wymyślenie swoich patentów i, ku mojej wielkiej radości, droga padła w pierwszej próbie prowadzenia. Po tym sukcesie, zaczęłam próbować dróg, które nie do końca odpowiadają mi swoim charakterem. Spodobała mi się walka z moimi słabymi stronami. Chęć zostania wszechstronnym wspinaczem sportowym dała mi kolejny impuls do dalszego rozwoju.
W swoim wspinaczkowym życiu trafiłam na inne trudne drogi, dzięki którym sięgnęłam swojego maksymalnego poziomu, jak Strelovod 8c (Osp, Słowenia) czy Nie dla psa kiełbasa VI.7 (Pochylec). Jednak przyszły mi one łatwiej niż Geminis czy Próba Turniga, dlatego nie były dla mnie, aż tak znaczące. Najbardziej w pamięć zapadają mi drogi, które pokonałam (lub nie) z dużym wysiłkiem. Dobrym przykładem jest Omaha Beach 7c+ na Frankenjurze pokonana on-sight, gdzie ,,walka o życie” rozgrywała się w połogu. Mam wrażenie, że nigdy nie musiałam, być aż tak skupiona i był to jeden z tych momentów, kiedy przesunęłam granicę swoich możliwości.
Geminis (fot. Maciek Oczko)
Duże znaczenie miały dla mnie też przerwy we wspinaniu. To one przypomniały mi jak bardzo lubię się wspinać. Dzięki nim nauczyłam się czerpać radość z każdego ruchu wspinaczkowego i na nowo zachwycać się sześć-jedynkami w białym wapieniu. Najtrudniejszy w długiej przerwie jest jej początek. Wizja kilkumiesięcznego resta odbiera motywację. Pojawiają się myśli, czy uda się jeszcze wrócić do intensywnego wspinania i ile pracy trzeba będzie włożyć, by wspinać się znów na swoim poziomie.Już w połowie okresu „abstynencji” zaczynałam planować powrót do wspinania. Im bliżej było ponownego zetknięcia ze skałą czy panelem, tym więcej pomysłów na robienie formy. Jednak kluczem do ,,szczęśliwego powrotu” jest to, by zacząć wszystko powoli i nie nabawić się kontuzji. Startuje się zwykle z poziomu dużo niższego, ale na początkowym etapie progres jest odczuwalny z treningu na trening. Wtedy też najłatwiej przedobrzyć, zwłaszcza, gdy poczuje się już przypływ siły. Dobrze jest wyznaczać sobie racjonalne cele, które będą podtrzymywały motywację, ale też uchronią przed nadmiernym wysiłkiem. Dla mnie najlepszym celem, ale i nagrodą za włożony wysiłek, jest wyjazd wspinaczkowy.
Mała ilość czasu i co raz większa ilość obowiązków pozawspinaczkowych, wbrew pozorom nakręcają mnie jeszcze bardziej do działania. Gdy z braku czasu czy innych powodów, nie mogę się wspinać, to wtedy najbardziej doceniam chwile, które udaje mi się znaleźć na wyjazd w skały. Wspinanie staje się radosną odskocznią od życia codziennego, niezależnie od wyników.
Jak widać, nie każdy od razu zostaje sportowcem. Strach przed wysokością czy ,,lataniem” nie wyklucza z tego, że można zostać wspinaczem- czego ja jestem najlepszym przykładem. Pokonywanie swoich słabości sprawia, że stajemy się silniejsi i bardziej pewni siebie. A wyznaczanie sobie celów i dążenie do ich osiągnięcia, może przynieść każdemu ogromną satysfakcję- niezależnie od poziomu na jakim się wspinamy.
Strona wykorzystuje pliki cookies w celach wyłącznie statystycznych. Jeśli nie chcesz, by pliki cookies były instalowane na Twoim dysku zmień ustawienia swojej przeglądarki. Korzystanie z witryny oznacza zgodę na wykorzystanie plików cookies. Dowiedz się więcej.